niedziela, 30 grudnia 2012

Wojownik ***

Ameryka uwielbia historie w których "underdog" (z ang. ktoś skazany na porażkę), pokonuje murowanego faworyta. Najlepiej oczywiście by był sympatyczny (tudzież miał uroczą rodzinę, z jeszcze bardziej uroczymi dziećmi), w beznadziejnej sytuacji życiowej, a potencjalna wygrana to jego jedyna szansa na przetrwanie. Sylvester Stallone zbudował całą swoją karierę na tego typu filmach i Gavin O'Connor, scenarzysta i reżyser "Wojownika", pomyślał chyba, że moda na MMA (mixed martial arts) jest świetnym momentem, by po raz kolejny zaserwować widzom jeszcze raz odgrzanego kotleta.

"Wojownik" to historia dwóch braci i ich ojca. Młodszy z braci Tommy (Tom Hardy), wraz z matką uciekł od ojca, alkoholika, trenera wrestlingu (Nick Nolte), który z tego co słyszymy nie szczędził przemocy również swoim bliskim. Starszy brat Brendan (Joel Edgerton), choć pozostał przy ojcu, odciął się od niego, gdy tylko osiągnął pełnoletniość. Poznajemy ich w momencie, gdy Tommy pojawia się na progu domu swego trzeźwiejącego ojca, prosząc go o pomoc w przygotowaniu do turnieju MMA, a sytuacja życiowa zmusza Brendana (byłego zawodnika UFC, który wcześniejszą karierę zakończył w szpitalu), by znów zaczął walczyć...

Konwencja gatunku sprawia, że już po pierwszych minutach (właściwie wystarczy obejrzeć trailer), wiemy kto zmierzy się w finałowej walce i raczej bez pudła obstawimy zwycięzce. Niemniej mógł autor się postarać by historia była bardziej prawdopodobna. Szczególnie wątek Brendana. Nauczyciel fizyki, ledwo radzący sobie na lokalnych ringach ze zwykłymi zabijakami, w siedem tygodni zmienia się w fightera, który pokonuje najlepszych na świecie? Serio? Rocky był przynajmniej uczciwie trenującym bokserem. Do tego nie jestem przekonany, czy perspektywa powrotu do mniejszego mieszkania, jest wystarczająco dramatyczna, by ryzykować swoje życie i zdrowie, twierdząc jeszcze, że się to robi dla dobra swoich dzieci. Spuśćmy zasłonę milczenia również, na sceny w których dyrektor szkoły podskakuje radośnie razem ze swoimi uczniami oglądając krwawą rzeźnię...

Postacie kreślone są bardzo grubą kreską i tylko doskonałe kreacje aktorskie nadają im cień prawdopodobieństwa. Nie ma chyba drugiego aktora, który by tak przekonująco potrafił zagrać przegranego człowieka, świadomego zła które wyrządził, alkoholika, desperacko próbującego odkupić swoje winy niż Nick Nolte. Tom Hardy, gra bardzo oszczędnie, konsekwentnie budując postać skrytego, zwierzęcego brutala, noszącego głęboko w sobie poczucie krzywdy. Joel Edgerton jest chyba najmniej przekonywujący, choć trzeba przyznać, że miał najtrudniejsze zadanie, gdyż jego postać na tle innych jest raczej nijaka.

Esencją takich filmów są sceny walki i nie rozczarowują. Zostały zrealizowane efektownie i realistycznie. Kamera trochę za bardzo skacze, ale pewnie jest to celowy zabieg by ukryć niedostatki techniczne aktorów i najbrutalniejsze momenty. To prawda, że w MMA teoretycznie każdy może wygrać z każdym, ale długo ciągnące się walki wyglądają raczej jak przytulanki, a jeden dobrze trafiony cios rozstrzyga większość pojedynków. Jakkolwiek rozumiem, że gatunek ma swoje zasady i reżyser nie chciał ich łamać, to sceny walk Brendana budziły we mnie większy wewnętrzny sprzeciw niż te przedstawione w "Rockym". Gdyby tak wyglądał finał, jeszcze może bym zrozumiał, ale każda z nich ma ten sam scenariusz. Przez dwie długie rundy Brendan jest na przemian okładany i rzucany po ringu jak worek kartofli, by nagle w trzeciej wykończyć przeciwnika jakąś efektowną dźwignią. Nikt nie byłby wstanie czegoś takiego znieść, nie mówiąc o tym by po chwili ponownie wejść do klatki i walczyć dalej.

Gavin O'Connor poszedł na całość i zdecydował się przedstawić historię dwóch underdogów w jednym filmie i moim zdaniem była to zła decyzja. Jeśliby ograniczyć film do wątku Tommiego to dostalibyśmy świetny film gatunkowy, takiego "Rockiego" z domieszka "Fightera" w wersji MMA. Wątek Brendana i na siłę robiony happy end w finale może spodobały się amerykańskiej widowni, ale dla mnie sprawiły, że z kawałka mocnego męskiego kina zrobiła się nierealna bajeczka dla dużych chłopców, którzy nie chcą dorosnąć.



sobota, 29 grudnia 2012

Supermarket ***

Szef prywatnej firmy ochroniarskiej, Jaśmiński (Marian Dziędziel), pilnuje porządku w dużym supermarkecie i robi to czasami zbyt gorliwie. Gdy przyłapuje w Sylwestra na drobnej kradzieży jubilera Michała Wareckiego (Tomasz Sapryk), z pozoru błahej sytuacji robi się coraz większy problem i w rezultacie dochodzi do tragedii.

Najnowszy film Macieja Żaka zapowiadany był jako thriller z wątkiem psychologicznym. Początkowo jednak zaczyna się jak obyczaj z elementami komedii i wtedy ogląda się go najlepiej. Później atmosfera w filmie gęstnieje, pojawia się wątek sensacyjny, który wypada średnio. Końcówka to już dramat i zaskakujące zakończenie. Generalnie przez pewien chaos gatunkowy film traci tempo i jakość. Po prostu twórcom zabrakło pomysłu na to, co tak naprawdę chcieli w nim pokazać. Jeśli miał być to thriller psycholgiczny, to za mało w nim było elementów typowych dla thrillera. Psychologii też w tym filmie było tyle, co kot napłakał, bowiem główni bohaterowie zostali potraktowani raczej stereotypowo i schematycznie. I tak - mamy tutaj emerytowanego prokuratora wojskowego, który teraz jest zimnym i bezdusznym szefem ochrony (można się domyślać, że był esbekiem w minionym ustroju). Jest też muzyk, który obowiązkowo musi być wrażliwy i słaby psychicznie. Jeśli dodamy do tego jeszcze wątek miłosny głównego bohatera i antagonisty Jaśmińskiego - Himka (swoją drogą, co to za imię / ksywka?) z kasjerką, to mamy chyba rekordową ilość gatunków w jednym filmie. Niestety, co za dużo to niezdrowo.

Pomimo braków w scenariuszu i pewnego chaosu - film ma jednak dobre momenty. Do nich zaliczyłbym muzykę, której w polskich filmach w ostatnim czasie brakuje. Tutaj zaskakuje zdecydowanie na plus, szczególnie gdy słucha się piosenki końcowej. Dobrze grają aktorzy. Co prawda Dziędziel w każdej roli jest taki sam, ale akurat to mi w "Supermarkecie" nie przeszkadza. Nieźle wypadają też inni doświadczeni aktorzy - Sapryk i Izabela Kuna. Szczególnie fajnie wyglądają ich wzajemne, małżeńskie interakcje - w najlepszej części filmu. Ciekawy jest też, grający rolę Himka, Mikołaj Roznerski. Szkoda tylko, że wątek dwóch głównych bohaterów jest raczej słabo poprowadzony. I Dziędziel z Roznerskim wypadają lepiej w grze z innymi aktorami niż ze sobą.

Zastanawiałem się nad przekazem, który wynikał z tego filmu. Nie jest on wesoły, bowiem po raz kolejny w polskim kinie mamy do czynienia z bezsilnością walki dobra ze złem. Podobnie jak w "Domu złym" Wojciecha Smarzowskiego, także i tutaj jednostka o dobrych intencjach stoi na straconej pozycji i przegrywa. Ten film pokazuje kolejny raz totalną beznadzieję w naszej polskiej rzeczywistości, grę na emocjach i stawia pytanie czy walka w pojedynkę ma sens. Trochę to smutne, że polscy twórcy nie zaszczepiają ostatnio w swoich filmach pozytywnej energii, tylko pokazują życie wyłącznie od złej strony. Smarzowski, Marcin Krzyształowicz (w "Obławie"), teraz Żak. Kiedy w końcu ktoś przeciągnie widza na jasną stronę życia?



sobota, 15 grudnia 2012

Wyścig z czasem ****

Czas to pieniądz to frazes bardzo wyświechtany i oczywisty. W filmie "Wyścig z czasem" Andrew Niccola nabiera on jednak dodatkowego znaczenia, bowiem determinuje ludzkie istnienie i staje się jedyną walutą ważną w życiu.

Akcja filmu dzieje się w przyszłości, gdzie wprowadzono reglamentację czasu do przeżycia, w wyniku której ludzie przestają się starzeć w wieku 25 lat. Czas ten można oczywiście wydłużyć, ale warunkiem jest sprawne dysponowanie i handlowanie minutami i godzinami, co oczywiście stawia ludzi bogatych w uprzywilejowanej sytuacji. W świecie tym poznajemy Willa (Justin Timberlake), który niesłusznie oskarżony o zabójstwo innego człowieka i kradzież jego czasu, porywa córkę miliardera - Sylvię Weis (Amanda Seyfried). Ich tropem rusza Strażnik Czasu - Raymond Leon (Cillian Murphy).

Film, jeżeli chodzi o konstrukcję fabularną, przypomina mi "Wyspę". Tam również dwójka głównych bohaterów (Ewan McGregor i Scarlett Johansson) buntowała się przeciwko istniejącej rzeczywistości i próbowała ją zmienić. W "Wyspie" bohaterowie jednak bardziej myśleli o przetrwaniu. Tutaj Will i Sylvia dodatkowo "bawią" się w obrońców uciśnionych, zabierając czas bogatym i rozdając go biednym. W "Wyścigu" nie ma zbyt dużo efektów specjalnych, co go odróżnia na plus w stosunku do "Wyspy", za to na pewno tam lepiej wypadł duet aktorski McGregor - Johansson. Timberlake nie jest z mojej bajki, ale przynajmniej nie raził mnie i grał przyzwoicie, co w przypadku mojej wrodzonej awersji do niego jako piosenkarza, jest komplementem. Seyfried wygląda zupełnie inaczej niż w innych filmach (ciągle mam w pamięci jej rolę słodkiej blondyneczki z "Mamma Mia"), w roli córki milionera jest ładnym tłem dla toczącej się akcji. Chociaż na pewno do talentu wspomnianej już Johansson, jednak "trochę" jej brakuje.

Ostatnio oglądalem sporo filmów, w których bardzo wyraziście wypadały postacie "schwarzcharakterów". Role Toma Hardy'ego w ostatniej części "Batmana", Guya Pearce'a w "Gangsterze" czy Javiera Bardema w "Skyfall" zapadają w pamięci. W przypadku Cilliana Murphy'ego nie mam takich odczuć. Jego bohater nie przeraża i w gruncie rzeczy nie sprawia większych problemów dla głównych bohaterów. Pewnie to kwestia scenariusza i słabo zarysowanej roli, bowiem Murphy to aktor ze sporym potencjałem.

Rzeczywistość jest tutaj przedstawiona nieco stereotypowo. Biedni są pokazani w filmie jako bardziej szczęśliwi, potrafią łatwiej dysponować swoim czasem, gdzie wystarcza im zwykła "dobowa norma", aby żyć. Bogaci (poza Sylvią) są zepsuci i egoistyczni. Ciekawie było natomiast pokazane "kupowanie czasu" po 25 roku życia. I tak matka bohatera granego przez Timberlake'a pomimo że była pięćdziesięciolatką, to ze względu na "transfer czasu" wyglądała jak jego rówieśnica. Podobnie było z matką i ojcem Sylvii. Było to niewątpliwie śmieszne, ale też skłaniające do refleksji, że w przypadku "zakupu długowieczności" świat stanąłby na głowie i prędzej czy później rozpadłby się, bo ludzie nie wytrzymaliby ze sobą tak długo.

Słabsze chwile w filmie to pewne nieścisłości - jak Sylvia biegająca i ruszająca w "akcję" w szpilkach, brak telefonów komórkowych (trochę dziwne, zważywszy na to, że akcja dzieje się w przyszłości), no i niewyjaśniony motyw śmierci ojca Willa (w połowie filmu wydawało się, że będzie to ważny wątek dla filmu).

Mimo to ogląda się go nieźle. Akcja toczy się w dobrym tempie, nie jest nudno i na pewno nie mam poczucia straconego czasu. No i okazało się, że Timberlake jest dla mnie bardziej do wytrzymania jako aktor niż piosenkarz ;)



niedziela, 9 grudnia 2012

J. Edgar ***

Niepopularny w Polsce film biograficzny to historia "ojca" FBI, J. Edgara Hoovera. Podczas nudnych i dłużących się dwóch godzin, widz poznaje niełatwe życie tytułowego bohatera, który za sprawą swojego silnego charakteru, inteligencji, sprytu i determinacji przeobraża się z asystenta prokuratora generalnego w twórcę i Szefa FBI.

Z całą pewnością podziw należy się odtwórcy tytułowej roli Leonadrowi DiCaprio, który nie po raz pierwszy udawadnia swój kunszt aktorski przejawiający się tym, że potrafi się wcielić w kazdą rolę. Gra Hoovera od jego młodości po schyłek życia i potrafi oddać sposób bycia i charakter osoby, która zrobi wszystko by osiągnąć swój cel. Choć Leonardo wygląda bardzo prawdziwie w roli starca, to niestety w przypadku jego filmowego partnera Armiego Hammera charakteryzacja jest totalnie żenująca. Zamiast starego, schorowanego człowieka widzimy karykaturalnie postarzoną postać, która wywołuje śmiech.

Scenariusz skupia się w dużym stopniu, nie tylko na dokonaniach Hoovera, ale również na tym co konstytuuje jego osobowość, czyli uzależnieniu i poporządkowaniu się matce, potrzebie bycia wielbionym, nieuznawaniu sprzeciwu oraz homoseksualizmie, który niewątpliwie stanowi ważny element jego biografii. Nawet w USA, w latach w których Hoover zdobywał władzę, homoseksualizm był społecznie nieakceptowalny i na pewno stanowiłby koniec kariery Edgara na szczeblach kierowniczych FBI. Widzimy zatem jak ciężkie musi być życie osoby, która tłamsi swoje uczucia i pożądanie. Wyparcie pragineń stanowi kolejny dowód na siłę jego charekteru i moc dążenia do celu, którym jest zdobycie władzy. Jednakże z filmu wprost nie wynika czy bohater jest homoseksualistą, czy transwestytą, czy po prostu nie ma pociągu do kobiet, natomiast sceny sugerujące, że zachowanie J. Edgara odbiega od tych, które przyjmowano w czasach jemu współczesnych za normę, stanowią w moim odczuciu połowę filmu.

Pomimo iż J. Edgar Hoover był osobą tajemniczą i bardzo kontrowersyjną, odbieram biografię dość jednoznacznie. Widzę J. Edgara jako osobę, która poświęci wszystko i wszystkich, a w tym siebie, dla władzy. Mój odbiór filmu, z całą pewnością amatorski, nie pozwala mi ocenić jednak przyczyny postępowania Hoovera. Nie mam pewności czy odbierać bohatera jako obrońcę bezpieczeństwa narodowego, który kierując się dobrem mieszkańców kraju robił wszystko, aby aresztować gangsterów, czy też jako opętanego i żądnego władzy zwolennika inwigilacji. Czy realizował swoje marzenia, czy też chciał zaspokoić ambicje matki? Czy był człowiekiem bez skrupułów czy też słabą jednostką, jedynie dostosowującą się do zasad ludzi u władzy? Może udało się jednak Eastwoodowi odtworzyć ową tajemnoczość Hoovera?

Zaskoczeniem jest dla mnie, że tak powszechne w naszych realiach podsłuchy, zbieranie haków na polityków i prezydentów, zakładanie teczek stanowią normę w amerykańskich służbach bezpieczeństwa. Film staje się dla mnie ciekawy, gdy mam punkt odniesienia do naszej rzeczywistości.

Pomimo że historia J. Edgara Hoovera stanowi ciekawy sposob dojścia i trzymania w rękach władzy, to jednak film jest trochę przegadany i nudny. I mimo dobrej gry Leonardo DiCaprio, biografia jest w moim odczuciu mało wiarygodna, być może za sprawą miejscami banalnego scenariusza.



piątek, 7 grudnia 2012

Sponsoring **

Redaktorka poczytnego periodyku o modzie i takich tam, Anna (Juliette Binoche), dostaje zlecenie na napisanie artykułu o płatnej miłości. Zbierając materiały, kontaktuje się z dwiema przedstawicielkami najstarszej profesji świata - Francuzką (Anaïs Demoustier) i Polką (Joanna Kulig), które na swobodnych spotkaniach powierzają jej swoje historie. Te rozmowy nie pozostają bez wpływu na Annę...

Gdy "Sponsoring" Małgorzaty Szumowskiej wchodził do kin, zrobił się wokół niego spory szum. Reżyserka, ogłoszona już dawno temu jednym z największych talentów naszej kinematografii, udzielała jednego wywiadu za drugim. Dzieliła się z czytelnikami przemyśleniami na temat własnego życia, wrażeniami ze współpracy z gwiazdą światowego kina jaką niewątpliwie jest Juliette Binoche. Tym, jak Binoche potrafi poświęcać się dla roli, wchodzić w graną postać. Z rzadka tylko odnosiła się do fabuły samego filmu, jedynie tajemniczo wspominając, że główna bohaterka dzięki styczności z córami Koryntu odkrywa na nową swą uśpioną seksualność.

Ech, jakież było moje rozczarowanie, gdy w końcu miałem okazję obejrzeć to "dzieło". Gdy od czasu do czasu, by zresetować umysł, zaglądam na portal typu onet, znajduję tam okraszone podobnie łapiącymi oko tytułami jak "Sponsoring", z życia wzięte historie panienek młodszych, czy starszych, czasami żon, w większości studentek, które odkrywają jak to fantastycznie (lub nie) jest sprzedawać swoje ciało. Pisane są one przez dziennikarzy, którzy dzwonią na znalezione na różnych portalach ogłoszenia, tudzież zamieszczają własne, usiłując spenetrować fascynujący świat płatnego seksu. Nigdy nie pomyślałem, że taki "artykuł" może być scenariuszem filmowym. Tak - scenariuszem, nie inspiracją do scenariusza. Scenariuszem, którego realizacji podejmie się wielka nadzieja polskiego filmu, a przed kamerą staną, oprócz wspomnianej laureatki Oskara, godząc się na skromne epizody, ikona pokroju Krystyny Jandy, czy wielki (jak na dzisiejsze czasy) polski aktor Andrzej Chyra.

Film składa się z trzech typów scen. W pierwszej podglądamy Annę w jej domu, gdy trochę pracuje nad tekstem, trochę się krząta, próbując być przykładną panią domu. W drugim widzimy Annę jak zbiera materiały, rozmawiając z prostytutkami. Trzeci to sceny z życia prostytutek. Wszystko jest nawet ładnie sfotografowane, głównie chyba z ręki, by dodać filmowi autentyzmu. Mnóstwo zbliżeń. Wielkie szczęście, że Binoche tego Oskara nie dostała przez przypadek i nawet gdy kroi marchewkę ogląda się ją z przyjemnością. Bo to koniec. W filmie nie dzieje się nic więcej. Rzeczonej ewolucji postaci głównej bohaterki nie dostrzegłem. Jest jedynie scena finałowa (a właściwie dwie), w której widać wreszcie talent Szumowskiej. Językiem czysto filmowym prezentuje nam wnioski, do których podejrzewam dochodzi główna bohaterka. Szkoda tylko, że są one tak nachalne, upraszczające i nieusprawiedliwione tym co się wcześniej działo, że dają odwrotny efekt od katharsis.

"Sponsoring" jest kolejnym dowodem na to, że bez dobrego scenariusza, nawet utalentowany reżyser ze świetną obsadą raczej daleko nie zajadą. Wiadomo, seks sprzeda wszystko i chwytliwy temat pewnie zapewnił, że producenci zarobili. Dziwię się jednak, że tak znane nazwiska zgodziły się firmować ten gniot i nikomu, kto jeszcze go nie widział bym go nie polecił. Gdy nie możemy się oprzeć ciekawości, już lepiej stracić pięć minut i zajrzeć na onet czy "wirtualną".



Gangster ****

Powinienem już przywyknąć do niezwykle "trafnego" tłumaczenia zagranicznych tytułów filmów na język polski. Amerykański "Lawless" wg scenariusza Nicka Cave'a to po naszemu "Gangster". Na szczęście rzeczownik w tytule niejako odpowiada tematyce filmu. Rzecz jest bowiem o trzech braciach Bondurant, którzy w latach 30. ubiegłego wieku, w czasach prohibicji w Stanach Zjednoczonych handlują bimbrem. Interes idzie im nieźle, dopóki na ich drodze nie stanie agent specjalny Charlie Rakes, będący na usługach skorumpowanego prokuratora. Oczywiście Rakes okazuje się być tym złym, natomiast braciom kibicuje się od samego początku.

Akcja - historii opartej na faktach - toczy się może w niezbyt imponującym tempie, ale nie jest nudna dla osób, które nie nastawiły się na wyszukane efekty specjalne, tylko chcą się skupić na fabule i postaciach. Film przypominał mi trochę opisywanego już na blogu "Kill the Irishman" - podobnie solidne rzemiosło, nieźle zbudowany klimat, dobrze zrealizowane i realistyczne (momentami aż za bardzo krwawe) sceny walk. Ciekawa jest konstrukcja psychologiczna trzech braci. Najstarszy z nich Howard to tępy osiłek, nie zawsze oddany braciom. Średni Forrest to mózg i lider rodziny. Najmłodszy Jack - uważany jest za słabeusza. Nie umie się bić, jest nieco lekceważony przez pozostałych braci. Jednak to on okazuje się być centralną postacią fabuły. Interesujący jest kontrast pomiędzy średnim i najmłodszym bratem. Obaj są zupełnie inni i zaskakujące, że jednak rozumieją się bez słów i są ze sobą silnie związani.

Rewelacyjny, niski głos Toma Hardy'ego można już było usłyszeć w ostatniej części Batmana. Po roli Bane'a aktor, wcielając się w charyzmatycznego Forresta, po raz kolejny zagrał bardzo sugestywnie. Rakes w wykonaniu Guya Pearce'a to dla mnie najbardziej obrzydliwa i sadystyczna postać, jaką widziałem od czasów pamiętnej roli Roberta De Niro w "Przylądku Strachu". Nie wiem jakie są typy Akademii Filmowej dla męskich ról drugoplanowych w przyszłym roku, ale poważnie zastanowiłbym się nad nominacją do Oskara właśnie dla Pearce'a. Dobrze gra LaBeouf (jako Jack), który szczególnie pod koniec filmu ma co grać. Za mało jest Gary'ego Oldmana (po jego mocnym wejściu na początku filmu myślałem, że będzie miał większą rolę). Panie w osobach Jessiki Chastain i Mia Wasikowskiej (momentami fizycznie przypominała mi... Agatę Buzek, a to nie jest komplement) są raczej tłem dla panów, ale to głównie za sprawą wysokiego poziomu męskiego aktorstwa. Na minus filmu - muzyka, której kompletnie nie zapamiętałem po projekcji.

Cieszę się, że w końcu obejrzałem w tym roku coś, co lubię najbardziej, czyli proste kino z motywem gangsterskim i niegłupią fabułą. Film ten nie spowodował, że jestem po nim mądrzejszy, nie skłonił mnie do głębszych przemyśleń. Na pewno jednak dobrze pokazał, czym jest męska solidarność i że - pomimo sporych różnic - rodzeństwo potrafi się zjednoczyć. Mnie absolutnie coś takiego wystarcza i na pewno nie czuję niedosytu po jego obejrzeniu.



sobota, 1 grudnia 2012

Avengers ****

Iron Man, Captain America, Thor, Hulk, Czarna Wdowa i Hawkeye, czyli "The Avengers" (mściciele) razem na ekranie filmowym. Superbohaterowie jednoczą siły by ocalić Ziemię przed zagładą. Spełniony mokry sen fana komiksów wydawnictwa Marvel.

Ostatnimi laty mieliśmy wysyp filmów o komiksowych superbohaterach. Iron Man, Hulk, Captain America i Thor doczekali się filmów poświęconych tylko im. Najwyraźniej hollywoodzcy producenci doszli do wniosku, że przyszedł czas na superprodukcję o superbohaterach. Po ostatnich hitach naszej rodzimej kinematografii z bitwami w tytułach, już na samo słowo superprodukcja reaguję alergicznie, ale jak się okazało, nie zawsze musi być źle.

Choć historia, jak to w ekranizacjach komiksów, jest dość przewidywalna, a film trwa bite 143 minuty, to mi się nie dłużył. Zebranie w jednym miejscu tych wszystkich postaci okazało się dla scenarzystów raczej okazją niż pułapką. W towarzystwie innych superbohaterów nie wydają się aż tak bardzo super, czy też tak bardzo inni. Widzimy ich bardziej ludzką stronę. Tworzą zespół, który tylko współpracując może zwyciężyć. Ich wspólne docieranie się obserwujemy z zainteresowaniem, może trochę żarliwiej niż zwykle kibicując im w śmiertelnym starciu.

Oczywiście nie jest to kino dostarczające materiału do przemyśleń, czy refleksji, ale sądzę, że ludzie czegoś takiego oczekujący wybiorą raczej dzieła Kieślowskiego czy Bergmana. To co dostajemy to czysta rozrywka, ale na naprawdę wysokim poziomie. Zapierające dech w piersiach, ale nie męczące efekty specjalne, precyzyjna reżyseria, parada gwiazd (Roberta Downey Jr, Scarlett Johansson, Samuela L. Jacksona, nasz Jerzy Skolimowski...), które całkiem dobrze odnajdują się w kostiumach superbohaterów oraz pomysłowa fabułą sprawiają, że "Avengers" to dobra propozycja na piątkowy wieczór nie tylko dla fanów komiksów.



czwartek, 22 listopada 2012

Zakochani w Rzymie ****

Po namiętnej Barcelonie i magicznym Paryżu, zaskoczenie. Allen pokazuje Rzym nie jako wieczne miasto, lecz w roli metropolii, w której wszyscy gnają, wpadają w frustrację, czują się zagubieni lub wręcz błąkają się w gąszczu podobnych ulic. Nie brak oczywiście zdjęć znanych miejsc i zabytków, ale ich urok zanika gdzieś pośród gwaru i pośpiechu.

Tytuł filmu z lekką ironią nawiązuje do historii bohaterów czterech różnych wątków. Widz poznaje losy młodego małżeństwa z prowincji, które gubi się we własnych uczuciach i pragnieniach za sprawą rzymskiej atmosfery. Ona, nie bacząc na swój stan cywilny, wdaje się w romans ze sławnym aktorem, on, pomimo starań bycia wiernym żonie wodzony jest na pokuszenie przez ponętą prostytutkę (Penelope Cruz). Drugą parę w filmie stanowią zakochani, których związek wystawiony jest na próbę za sprawą zalotów atrakcyjnej przyjaciółki. Proces przemiany narzeczonego (Jesse Eisenberg) i ewolucję jego uczuć obrazują dialogi z przypadkowo napotkanym Johnem (Alec Baldwin). Kolejny wątek poznajemy za sprawą zakochanej w rzymianinie amerykanki, córki Allena, artysty, którego wszelkie pomysły wyprzedzają obecną epokę i tym samym okazują się klapą. I ostatnia historia to opowieść o przeciętnym obywatelu Rzymu (Roberto Benigni), który niespodziewanie i bez przyczyny staje się medialną gwiazdą i guru paparazzich, co oczywiście sprawia, że jego życie obraca się o 180 stopni.

Allen prezentuje współczesny stosunek do wartości albo brak wartości w nowoczesnym świecie. Historie te według mnie obrazują dążenie do odnalezienia swojego miejsca w życiu, stworzenia czegoś niebywałego, odnoszą się do naszej natury i talentów a jednocześnie do realizowania się w życiu zgodnie z własnymi pragnieniami. W rewelacyjny sposób zadrwiono także z machiny mediów, których pogoń za nieistniejącą sensacją urosła obecnie do rangi paranoi. W "Zakochanych..." wiele jest nawiązań do całej twórczości Allena, jednak bez pryzmatu poprzednich filmów również można zachwycić się satyrą i wyśmianiem charakterystycznego dla współczesnego człowieka trybu postępowania.

Ciężko nie oceniać filmu w oderwaniu od, jak dla mnie przewspaniałej, "Vicky, Christiny, Barcelony", w porównaniu do której wypada jednak słabiej. Minusem filmu jest też kiepska gra Eisenberga, który wygląda i zachowuje się w miłosnej sieci Rzymu identycznie jak w akademiku, w którym tworzył podwaliny facebooka.

Nie wiem czy fani Allena cenią całą jego twórczość, do mnie każdy film przemawia w różnym stopniu. Z ostatnich filmów, nie przepadam za "Co nas kręci, co podnieca", a "Zakochanych w Rzymie" uplasowałabym gdzieś pomiędzy "Przystojnym brunetem" a "Paryżem" i "Barceloną". Jak wiadomo gusta bywają różne, jednak film mogę polecić każdemu kto chce się trochę rozerwać przy niebanalnej komedii, która oprócz dobrego humoru wnosi sporo rozważań nad relacjami międzyludzkimi i rozumieniem współczesnego życia i jego wartości.

sobota, 17 listopada 2012

Pół na pół *****

Rak. Taka diagnoza brzmi jak wyrok. Słyszącemu ją, boleśnie uświadamia jego własną śmiertelność, o której tak łatwo zapomnieć, zatracając się w codzienności. 50/50. Takie szanse na przeżycie znajdzie w internecie główny bohater Adam, grany przez Josepha Gordon-Levitta, gdy dotrze już do niego to, co beznamiętnie zakomunikował mu lekarz. Nie ma dobrego momentu by usłyszeć taką diagnozę. Na pewno nie wtedy, gdy się ma dwadzieścia kilka lat, nie pije, nie pali, segreguje śmieci i nigdy nie przebiega na czerwonym. Nie - gdy dopiero zaczęło się żyć.

Scenarzysta Will Reiser dobrze wie o czym opowiada. Parę lat temu u niego też zdiagnozowano nowotwór. Wybór formy, którego dokonał, mieszaniny sit-comowych żartów z trochę telewizyjnym dramatem, był na pewno zabiegiem celowym. Film nie stara się realistycznie przedstawić cierpienia osoby chorej, przechodzącej chemioterapię. Bohatera widzimy raczej w dobre dni, gdy dolegliwości się nie nasilają i pozwalają mu w miarę normalnie funkcjonować. Dzięki temu nasza uwaga skupia się na postawach ludzi otaczających Adama, a film staje się prawdziwym studium charakterów.

Obserwujemy jego dziewczynę (Bryce Dallas-Howard), która czuje się w obowiązku wspierać swojego chorego chłopaka, mimo że nie wiązała z nim swojej przyszłości. Najlepszego przyjaciela Adama (w tej roli Seth Rogen, w rzeczywistości przyjaciel Willa Reisera), który pod płaszczykiem wulgarnych żartów skrywa prawdziwą troskę. Nadopiekuńczą matkę Adama (świetna Ajelica Huston), która musi zmierzyć się z chorobą dziecka, równocześnie opiekując się już chorym na Alzheimera jego ojcem. Również świeżo upieczoną psychoterapeutkę (Anna Kendrick), która wbrew zasadom emocjonalnie wiąże się ze swoim pacjentem i chorych, których Adam poznaje chodząc na chemioterapię, będących już na innym stadium leczenia i dzielących się swoim doświadczeniem.

W czym na pewno duża też zasługa reżysera Jonathana Levine, wszystkie te postacie są pełnokrwiste i świetnie zagrane. Ewoluują razem z rozwojem fabuły, ujawniając swoje prawdziwe ja, skrywane gdzieś głęboko za maską, którą przyjmują w obliczu choroby. Główny bohater, choć co zrozumiałe skupiony na sobie i walce z chorobą, odkrywa z czasem, że wspierający go bliscy, również potrzebują jego troski i że nie przeżywa swojej tragedii sam.

Mimo trochę telewizyjnej formy "Pół na pół", to jeden z najlepszych filmów jakie miałem okazję ostatnimi czasy oglądać. Bez popadania w bardzo dramatyczny ton, porusza. Uświadamia, że każdy z nas - lub naszych bliskich - może zachorować. Pod trochę rozrywkowym płaszczykiem przemyca wiele spostrzeżeń człowieka, który z taką sytuacją musiał zmierzyć się naprawdę.



niedziela, 11 listopada 2012

Obława ****

Dehumanizacja, surowość, brutalność, poczucie totalnej beznadziei - to motywy, które w ostatnim czasie są specjalnością Wojciecha Smarzowskiego. "Obława" Marcina Krzyształowicza niejako wpisuje się w nurt kina "depresyjnego" tworzonego przez autora "Domu złego" czy "Róży".

Głównymi postaciami filmu są partyzanci, którzy w trakcie II wojny światowej w bardzo surowych warunkach walczą z Niemcami i zdrajcami Polski. I właśnie tych ostatnich rozlicza partyzancki "cyngiel" - kapral Wydra (Marcin Dorociński), wykonujący wyroki dla Państwa Podziemnego na kolaborantach, działających na rzecz Niemców.

To, co jest niewątpliwym atutem filmu to jego klimat. Dzięki znakomitym zdjęciom Arkadiusza Tomiaka - ponury, ascetyczny, leśny krajobraz towarzyszy widzom przez cały film. Partyzanci głodują, chodzą zmarznięci, schorowani, w podartych ubraniach. Ich zachowanie również odbiega od normy przyjętej w dotychczasowych polskich filmach wojennych, bo są zaskakująco wulgarni (ich dialogi brzmią jak dla mnie momentami zbyt współcześnie). Opowieść Krzyształowicza odmitologizuje ludzkie postawy. Nie ma tradycyjnego podziału Polacy - dobrzy, Niemcy - źli. Fabuła skupia się na czterech postaciach, które nie są krystalicznie czyste, ale których postawy życiowe da się w pewnym stopniu, przynajmniej częściowo, usprawiedliwić. Mam wrażenie, że wszyscy bohaterowie w filmie mieli w sobie pokłady dobra, ale właśnie bestialska wojna zmusiła ich do zachowań, do których w normalnym życiu by się nie dopuścili. Retrospekcje wplecione w historię początkowo stwarzają wrażenie chaosu, ale pod koniec filmu znajdują logiczne uzasadnienie.

Wszyscy recenzenci chwalą Marcina Dorocińskiego. Owszem, jego rola porusza, ale dla mnie momentami aktor ten gra za bardzo "na jedną modłę" i posługuje się podobnymi środkami wyrazu, jakie można było obejrzeć u niego w jego poprzednich występach. Chętnie zobaczyłbym go w innej, mniej dramatycznej roli, bardziej cynicznej i ironicznej (jak np. w "Rewersie"). Świetnie gra Maciej Stuhr. Jego rola kolaboranta Henryka Kondolewicza jest chyba najbardziej złożoną w filmie. Początkowo pokazany jako zdrajca, później przy bliższym poznaniu zaczynamy go coraz bardziej żałować. Kolendowicz jest niespełniony emocjonalnie i fizycznie w małżeństwie, jest człowiekiem nieszczęśliwym. W pewnym sensie - dzięki grze Stuhra - jego postaci jest mi chyba najbardziej żal w filmie. Panie - Sonia Bohosiewicz i Weronika Rosati - grają dobrze i poprawnie, ale na pewno są w cieniu ról męskich.

W dramacie Krzyształowicza zabrakło mi muzyki. Pojawia się co prawda w trakcie odwetu Wydry na Niemcach nieco frywolna piosenka słuchana przez niemieckich żołnierzy, która jakby była puszczona w antytezie do zbliżających się dramatycznych wydarzeń, jednak nie ma jakiegoś stałego motywu muzycznego w trakcie filmu. Bohaterom towarzyszy leśna głusza i być może jest to celowy zabieg reżysera, aby jeszcze bardziej zwiększyć dramatyzm i napięcie, bez rozpraszania dodatkowymi efektami.

Mam mieszane uczucia, co do oceny tego filmu. Nie czuję się na tyle kompetentny, aby "wchodzić w buty historyków" i oceniać na ile ta historia odpowiada prawdzie. Zdaję sobie sprawę, że polski żołnierz nie zachowywał się jak Hans Kloss czy Janek Kos. Nie zawsze był bohaterski i heroiczny. Myślę, że pogłębianie świadomości Polaków na temat tego, co było złe w trakcie drugiej wojny światowej, jest ważne i konieczne. Tym niemniej film Krzyształowicza można ocenić w kategorii czegoś mocnego, ale pozostawiającego (przynajmniej mnie) w stanie zmęczenia psychicznego. Lubię kino, które daje chociaż odrobinę optymizmu i nadziei na lepsze jutro. "Obława" zastrzyku pozytywnej energii nie daje, ma klimat mocno dekadencki i depresyjny. Na pewno jednak skłania do refleksji i analizy ludzkich zachowań. I przede wszystkim daje do myślenia w kwestii ciężkich wyborów, których mam nadzieję, że moje i przyszłe pokolenia nigdy nie będą musiały podejmować.



czwartek, 8 listopada 2012

Dwoje do poprawki ****

Trzydzieści lat razem. Na pozór stare dobre małżeństwo. Po bliższym zapoznaniu, z perspektywy widza, obcy sobie ludzie. W rzeczywistości cudowna para, która na własne życzenie i z powodu rutyny straciła dawną bliskość.

Niezastąpiona Meryl Streep pojawia się tym razem w roli Kay - perfekcyjnej Pani domu, ale jednocześnie nieszczęśliwej małżonki. Tommy Lee Jones w roli Arnolda, zrzędliwego doradcy podatkowego, jest według mnie bohaterem skomplikowanym, którego z każdym kadrem rozumiem coraz lepiej i nawet zaczynam lubić. Para spędza życie pod jednym dachem i chyba tylko to ich łączy. Ignorują siebie nawzajem, nie są już w stanie okazywać sobie uczuć, a nawet rozmawiać. Kay, nie godząc się na spędzenie reszty życia w "samotności", postanawia dać szansę związkowi, który kiedyś był prawdziwy i decyduje się na terapię małżeńską. Cynik i maruda Arnold nie chce (i nie potrzebuje?) oczywiście brać udziału w przedsięwzięciu, ale Kay znając męża na wylot znajduje sposób, aby go przekonać. Kolejne dni terapii ujawniają jakimi są ludźmi, dlaczego się od siebie oddalili, a co najważniejsze stawiają ich przed dylematem, czy chcą i są w stanie zmienić się i odszukać utraconą namiętność. Wspaniale wykreowana jest ewolucja postaci Arnolda, który wyłania się spod pancerza narzekań i odsłania swoje słabości, lęki i cierpienia. Jednocześnie jest przezabawna! Postać irytującej, nieatrakcyjnej małżonki nie ukazałaby problemu oddalenia się od siebie pary, gdyby nie wspaniała gra Meryl Streep.

Z jednej strony film jest barwną komedią. Odkrywanie tabu, jakim jest seks około 60-letniej pary, odbywa się w sposób bardzo śmieszny. Z drugiej strony to prawdziwy dramat skłaniający do refleksji nad przemijaniem. Po pierwsze bolesna jest świadomość, że życie ludzi, którzy odchowali swoje potomstwo, może nie mieć dalszego celu, a bez niego wydaje się skoncentrowane na pozbawionych sensu codziennych czynnościach. Po drugie kwestia rutyny, która wkracza przecież w każdy związek, powoduje że po obejrzeniu filmu nie sposób nie zadać sobie pytania, jak będzie wyglądało moje życie za kilka - kilkanaście lat (albo jak wygląda) i co robię w kierunku pielęgnowania uczuć, relacji, dbania o drugą osobę (lub co jeszcze mogę zrobić). Wreszcie, po trzecie - seks. Film uświadamia jak bardzo niezaspokojenie w łóżku potrafi zrujnować związek, a jednocześnie obnaża tabu. Czyż nie jest tak, że małżeństwa wiedzą o sobie wszystko, a nie rozmawiają o swoich fantazjach, nie starają się podejmować tematu pożądania i seksualne tabu doprowadza ich do frustracji.

Film polecam osobom w każdym wieku (uwaga, wybranie się na niego z dzieckiem albo rodzicem może być krępujące :) ), albo może nawet bardziej parom z młodym stażem. Może na etapie "motyli w brzuchu" warto zastanowić się na czym będzie opierał się związek i czy przetrwa próbę czasu. I powiedzieć sobie jasno, że bez własnych starań i walki o uczucia skazany będzie na porażkę. Warto poświęcić półtorej godziny  i zastanowić się nad życiem, relacjami z drugą osobą i sobą samym, a przy okazji podejrzeć profesjonalne aktorstwo i pośmiać się do łez.



poniedziałek, 5 listopada 2012

Kobieta w czerni **

Wszystko zaczyna się tak, jak powinno. Młody londyński prawnik (Daniel Radcliff w pierwszej roli po "Harry Potterze"), samotny ojciec czterolatka, którego matka umarła przy porodzie zostaje wysłany na prowincję, by zbadać papiery opuszczonego domu na mokradłach. Okolica skąpana jest w tajemniczej mgle. Przerażeni tubylcy robią wszystko, by nakłonić go, aby jak najszybciej wrócił skąd przyszedł, ale że jego posada wisi na włosku, nie waha się ani chwili i przekracza próg posiadłości.

"Kobieta w czerni" ma kilka mocnych punktów. Zdjęcia trzymają klimat, plenery są niesamowite, a wspomniana posiadłość już samym wystrojem, pełnym przerażających lalek, budzi niepokój. Choć reżyser trochę nadużywa tanich sztuczek (bardzo głośny dźwięk, który niczym śmiech w sitcomie mówi widzowi jasno, teraz masz się wystraszyć), to do jego roboty nie można się jakoś bardzo przyczepić. Jest kilka dobrze zrobionych scen, jak ta w której bohater przygląda się wirującej zabawce dającej namiastkę animacji.

Niemniej mnie, fana takich filmów jak "Inni", "Sierociniec", czy "Szósty zmysł", ta angielska produkcja, mimo dobrego poziomu technicznego, rozczarowała. Winny jest scenariusz. Choć historia czerpie garściami z tradycji filmów grozy, to ja jej nie kupuję. Zło, klątwa by było wiarygodne, musi mieć albo dobre uzasadnienie, albo źródło. W "Kobiecie w czerni" "kara", jak dla mnie, jest absolutnie niewspółmierna do "winy" i do tego skierowana jakby zupełnie w losową stronę. Podobnie absurdalny wydał mi się pomysł bohatera na walkę z tym złem. Najgorsze jest chyba zakończenie. W jednej scenie widzimy i zmarłą cztery lata temu żonę głównego bohatera i złą kobietę w czerni. O co kaman? Czy to kobieta w czerni zabiła ją przy porodzie? Czy autor sugeruje, że wszystkie dusze błąkają się po ziemi po śmierci? Nie mam pojęcia. W żaden sposób nie wynika to logicznie z wcześniejszych wydarzeń, za to niestety otwiera furtkę do zrobienia sequela.

Mimo naprawdę niezłych ocen jakie zebrała "Kobieta w czerni" od niektórych krytyków, osobiście bym jej nie polecił. Po seansie byłem bardziej zdezorientowany niż wystraszony, a to nie jest najlepsza rekomendacja dla horroru.



sobota, 3 listopada 2012

Uwikłanie ****

Kryminał jest od wielu lat bardzo zaniedbanym gatunkiem filmowym w Polsce i nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałem u nas jakiś film z tego rodzaju. Za "Uwikłanie" wzięli się nie lada fachowcy na polskim podwórku. Reżyserią zajął się Jacek Bromski (mający już doświadczenie w kinie sensacyjnym - pamiętne "Zabij mnie glino"), a o warstwę fabularną zadbał sam Juliusz Machulski, który przełożył powieść Zygmunta Miłoszewskiego na język filmowy. Co wyszło z działań tego duetu?

Zaczyna się od mocnego uderzenia. Już na początku mamy brutalne morderstwo (szpikulec w oku Krzysztofa Globisza - tego jeszcze w polskim kinie nie było). Za rozwiązanie sprawy biorą się - niedoświadczona pani prokurator Agata Szacka (Maja Ostaszewska) i doświadczony w śledztwach i w drinkowaniu komisarz Smolar (Marek Bukowski). Smaczkiem dodatkowym jest to, że główni bohaterowie znają się z przeszłości, co ma później swoje konsekwencje fabularne.

Film od samego początku ogląda się nieźle. Jeśli przymkniemy oko na pewne niedorzeczności (np. pani prokurator nawet w trakcie zwykłego niedzielnego spaceru z rodziną chodzi w obcisłych sukienkach i wysokich szpilkach), częste, przez co irytujące, najazdy kamerą na widoki Krakowa z lotu ptaka, czy oczywisty brak chemii pomiędzy Ostaszewską i Bukowskim (znacznie lepiej ta dwójka wypada w relacjach z innymi aktorami), to mamy przede wszystkim dosyć logicznie opowiedzianą historię, która wykracza poza ramy zwykłej intrygi kryminalnej. Pojawia się bowiem wątek esbecji i IPN. Na szczęście jest on umiejętnie wpleciony w intrygę i dosyć taktownie poprowadzony. Podobały mi się dwa momenty w trakcie tego wątku. Rozmowa archiwisty IPN (granego przez Adama Woronowicza) z naszą dzielną panią prokurator odnośnie problemu ujawniania i nieujawniania teczek - pokazuje dwa różne stanowiska w tej sprawie. No i sama rozmowa Szackiej z wszystko wiedzącym o archiwach IPN - Wenzelem (znowu świetny, pomimo krótkiej roli, Krzysztof Stroiński) na temat... Stanisława Barei, również może podzielić widzów.

Niejednoznaczne zakończenie pozostawia pewne niedopowiedzenie, ale nie chcę nic więcej pisać. Przedstawiony w filmie tzw. "układ" trzyma się mocno. Dawni esbecy są aż tak bezkarni, że trzeba się posługiwać ich metodami, aby ich wyeliminować. I jedyną szansą na walkę z nimi jest krwawy odwet, a nie legalne, prawne działania. Smutna to konkluzja.

Moja ocena filmu nie byłaby jednak aż tak wysoka, gdyby nie Andrzej Seweryn. Aktor ten dotychczas kojarzył mi się z rolami szlachetnych intelektualistów. Tymczasem tutaj gra zepsutego do szpiku kości esbeka, który jest gotów do największych podłości. Jego monolog do Krzysztofa Pieczyńskiego (bardzo dobra rola) w parku odnośnie "migdalącej" się młodej pary jest rewelacyjny. Można go porównać do kultowego już fragmentu z "Rejsu" i wywodu inżyniera Mamonia na temat kondycji polskiego kina. Chociażby dla niego warto ten film obejrzeć.



czwartek, 1 listopada 2012

Niewierni **

Po świetnych francuskich komediach, które miałem przyjemność obejrzeć w ostatnich latach, trafiłem na mocno reklamowany film "Niewierni". Temat męskiej niewierności plus kapitał w postaci twórców oskarowego "Artysty" z Jeanem Dujardinem w roli głównej to atuty, które narobiły mi sporego apetytu na błyskotliwą fabułę.

"Niewierni" to zbiór dziewięciu nowel, których wspólnym mianownikiem jest niewierność facetów. Większość z nich jest utrzymana w bardzo luźnej i żartobliwej formie. Dwie z nich są nieco poważniejsze. Pomysł na fabułę zdawał się być zatem ciekawy, bowiem z tematu zdrady można zawsze zrobić coś - jeśli nie interesującego czy intelektualnego - to przynajmniej zabawnego.

Film zrealizowało aż ośmiu reżyserów i pięciu scenarzystów, co jest chyba rekordem świata (myślę, że nawet "Przeminęło z wiatrem" nie miało aż tylu twórców ;). Wyszły z tego, co najwyżej może dwa skecze, które były śmieszne. Reszta to wyjątkowo toporne (z)gagi, w których przeplatają się mało wyrafinowane żarty sytuacyjne dotyczące seksu. A już końcówka filmu, gdzie dwóch głównych bohaterów jest ucharakteryzowanych na plakatach niczym Sacha Baron Cohen ze swoich "słynnych" filmów - to już kpina. Dwie ambitniejsze historie - wątek z mężczyzną zakochanym w młodej dziewczynie, dla której zdradza swoją żonę oraz historia małżeństwa, które postanawia wyznać sobie po latach gorzkie żale i tajemnice sypialni - pasują do reszty filmu jak pięść do oka. Szczególnie w tej drugiej opowieści chciano chyba postawić na inteligentniejsze dialogi rodem z filmów Woody'ego Allena, ale cóż... Po prostu nie udało się.

Co twórcy filmu chcieli wyrazić w większości tych historii? Dobre pytanie. Chyba po prostu pokazać, że monogamia jest nudna i wyśmiać filmy, w których istnieje romantyczna miłość, a zdrada jest karana. Wskazać, że ludzie często żyją w zakłamaniu, dusząc prawdziwe uczucia i emocje. Szkoda tylko, że zostało to przedstawione w tak słabym stylu i wyszedł z tego ciężkostrawny bigos.



środa, 31 października 2012

Faceci w czerni 3 ****

W 1997 roku "Faceci w czerni" ("Men in Black"), ekranizacja komiksu o agentach tajnej agencji rządowej broniącej niczego nieświadomych ziemian przed przybyszami z kosmosu, szturmem podbiła serca widzów na całym świecie. Zgryźliwy odchodzący na emeryturę agent K (Tommy Lee Jones) rekrutował i przyuczał do zawodu młodego luzaka agenta J (Will Smith). Doskonała gra tej dwójki, humor wynikający z konceptu kosmitów, ukrywających się na ziemi wśród niczego nie spodziewających się ludzi i wpadający w ucho kawałek rapowany przez samego Willa Smitha skończył się ogromnym sukcesem kasowym.



Jeśli jakiś film odnosi w Hollywood sukces podobny do MIB to jest właściwie skazany na sequel i w 2002 roku do kin trafiło MIB2. Szczerze mówiąc nic z niego nie zapamiętałem, chyba jedynie wrażenie, że raczej kolejnego sequelu już nie będzie, bo dwójka zatraciła wiele atutów części pierwszej.

Nadszedł rok 2012 i ku mojemu zaskoczeniu, dziesięć lat po nieudanym sequelu, światło ujrzała trzecia część cyklu. Do kina mi się nie śpieszyło, ale gdy w końcu już film obejrzałem to stwierdzam, że warto było poczekać.

Znów spotykamy się z agentami K i J. Po raz kolejny będą musieli ocalić naszą planetę przed śmiertelnym zagrożeniem. Niemniej dzięki pomysłowemu scenariuszowi Etana Cohena (nie mylić z jednym z braci Coen), który inkorporuje nawet podróż w czasie, całość jest znów świeża, zaskakująca i zabawna. Dynamika relacji K i J, która napędzała jedynkę dalej się rozwija, historia która poznajemy rzuca na nią zupełnie nowe światło, a Nowy Jork końcówki lat 60 ubiegłego wieku jest świetnym tłem kolejnych żartów na temat świata kosmitów i agentów MIB żyjących wokół nas.

Powracający jako reżyser Barry Sonnenfeld zadbał o to, że wizualnie film jest spójny z poprzednimi częściami, ale dzięki rozwojowi technologii jeszcze bardziej efektowny. Mnie szczególnie podobał się sposób pokazania "skoku w czasoprzestrzeni". Do obsady dołączyli między innymi Josh Brolin (fantastycznie odgrywający młodego K), trochę dla mnie nieoczekiwanie sama Emma Thompson, a wyróżnił bym również Jermaina Clementa wcielający się w śmiertelnego wroga naszych bohaterów - strasznego, ale też komicznego Borysa Zwierzaka.

Ogólnie przyjemna rozrywka, szczególnie dla fanów pierwszej części MIB, żal trochę, że piosenka promująca trójkę nie trzyma poziomu tej z oryginału.



wtorek, 30 października 2012

Skyfall ****

Po czterech latach przerwy i ostatnim przeciętnym - jak na historię o Bondzie - "Quantum of Solace", w końcu doczekaliśmy się nowego dzieła o agencie 007.

Film otwiera niezwykle widowiskowy prolog. Co prawda początki wszystkich Bondów są efektowne, ale tym razem jest zaskakująco ze względu na nietypowe zakończenie. W każdym razie wstęp ze świetną oprawą graficzną i piosenką w wykonaniu Adele mocno wciska w fotel. Początek kształtuje późniejszą fabułę, bowiem agent 007 wpada w dołek psychiczny, zaczyna mocno nadużywać alkoholu, wycofuje się ze służby. Aż do pewnego momentu, kiedy oczywiście wraca.

Za reżyserię Bonda wziął się Sam Mendes. Trudno może dostrzec w filmie jakąś szczególną rękę twórcy "American Beauty", ale potrafił on dobrze połączyć dwa gatunki filmowe, czyli czyste kino akcji z dramatem psychologicznym. Bond jest zmęczony życiem agenta, rozczarowany swoimi zwierzchnikami. Walcząc z wrogiem powraca do swojej przeszłości, w której czuje się bezpiecznie i której jednocześnie nienawidzi. Film pogłębia jego więzi emocjonalne z M. (świetna po raz kolejny Judi Dench - określiłbym ją jako "Anthony Hopkins w spódnicy"). Bond, który jest sierotą, traktuje ją jak matkę, chociaż zbyt łatwo przechodzi do porządku dziennego nad "zdradą" M. z początku filmu. Ale błyskotliwe dialogi pomiędzy tą dwójką to wielka klasa. Zresztą w ogóle poczucie humoru w filmie jest najwyższej próby.

Jest tutaj wiele odniesień do dzisiejszych czasów, mód i tzw. politycznej poprawności. "Szpieg jest wśród nas" - to tylko smutna konkluzja, że problemem wywiadu i tajnych agentur nie są terroryści czy obce mocarstwa, tylko zwalczanie własnych agentów, którzy zostali niegdyś brutalnie wykorzystani przez swoich zwierzchników. Ciekawie też wygląda sposób przedstawienia nowego modelu agenta Q, który wygląda jak mól książkowy i kujon, mając w małym palcu wszelkie nowinki techniczne. Początkowo młody Q kpi sobie z Bonda, sugerując że nowoczesny agent powinien być taki jak on. Oczywiście później w trakcie filmu okazuje się, że ważniejsi są jednak ludzie, a nie komputery, co w jednej z akcji 007 dobitnie pokazuje. Kończący film wątek z czarnoskórą Moneypenny miał chyba również pokazać, że świat i czasy się zmieniają i trzeba się z tym godzić.

To, co obniża w moim przekonaniu wartość filmu, to niejako jego wtórność w stosunku do innego głośnego dzieła sprzed kilku miesięcy o superbohaterze, czyli Batmana. Podobnie jak w filmach o "Mrocznym Rycerzu" mamy tutaj do czynienia ze zmęczeniem psychicznym swoim dotychczasowym życiem głównego bohatera. Zresztą jest jeszcze kilka innych podobnych elementów łączących te dwa filmy. Postać przeciwnika Bonda - Raoula Silvy to jakby bardziej komiczna wersja Jokera. Sama rywalizacja Silvy z Bondem też przypomina wątek Batmana i Jokera. Postać grana przez Javiera Bardema jest przez większość filmu o krok przed 007. Nie ma w niej jednak aż takiej głębi jak w postaci Heatha Ledgera, nie niszczy on aż tak psychicznie głównych bohaterów jak wróg Batmana. Ale muszę przyznać, że ze względu na jedną scenę w filmie Silva w wykonaniu Bardema budzi przerażenie i powoduje, że stanowi on dla mnie najbardziej charakterystycznego wroga Bonda od wielu lat. Początkowo zirytowała mnie natomiast w filmie pewna kwestia natury obyczajowej. W trakcie pierwszego spotkania Bonda z Silvą, ten pierwszy daje lekko do myślenia widzowi, że może być biseksualny. Myślę, że była to jednak ironia i dystans głównego bohatera do siebie. Nie sądzę bowiem, żeby twórcy chcieli burzyć pomnik i wyrażać wątpliwości, co do seksualności Jamesa.

O ile doceniam rolę hiszpańskiego aktora, to niestety w filmie jest zdecydowanie za mało ładnych dziewczyn. Większą rolę ma czarnoskóra Naomie Harris, która jednak jakoś szczególnie wystrzałowa dla mnie nie jest. Bérénice Marlohe jest ładniejsza, ale jej wątek się szybko urywa. Generalnie od czasów Sophie Marceau i Hale Berry z Bondów jeszcze z Pierce'm Brosnanem nie było kobiety, która zapadłaby mi w pamięci. Na szczęście w filmie nie brakuje Astona Martina, charakterystycznego motywu muzycznego i kółeczka ze strzelającym agentem, czyli tych wszystkich elementów, za które pokochaliśmy Bonda.

Reasumując, film jest bardzo dobrze zrobiony i wciągający. Nie ma w nim przesytu efektów specjalnych i fani agenta powinni być z niego zadowoleni. Chociaż myślę, że znajdą się też tacy (jak np. ja), którzy jednak będą woleli stare Bondy z Seanem Connery i Rogerem Moorem. Ale jak na 50. rocznicę od pierwszego filmu o najsłynniejszym agencie jestem zadowolony, że Bond w gruncie rzeczy aż tak bardzo się nie zmienił i nadal trzyma dobry fason.



poniedziałek, 22 października 2012

Czerwony stan ****

Choć Kevina Smitha darzę ogromną sympatią za chociażby świetnych "Clerks", to nie wszystkie jego filmy przypadają mi do gustu. Krytykom również i ponieważ reżyser się na nich obraził "Czerwony stan" nigdy nie wszedł do szerokiej dystrybucji kinowej. Trochę szkoda, bo chociażby Quentin Tarantino zaliczył go do najciekawszych filmów roku 2011.

Zdecydowanie nie jest to typowe kino Smitha. Nie dostajemy tu komedii, nie dostajemy rozkmin nad seksualnością, uczuciami czy sensem życia. Jest to brutalne kino akcji. Choć zaczyna się w jakby znajomy sposób. Gdzieś na środkowym zachodzie, trójka kumpli z liceum, których stan umysłu oddaje cytat z Jaya w "Clerksach" "I could fuck anything that moves", znajduje w sieci ogłoszenie poszukającej seksu kobiety z pobliskiego miasteczka. Umawiają się nieświadomi, że jest to pułapka zastawiona przez radykalną sektę...

Mam wrażenie, że tym filmem autor chciał wyładować swą frustrację na świat. Frustracje na to jak łatwo jest manipulować ludźmi, by w imię Boże dopuszczali się najgorszych grzechów. Na to, że wszelkiego rodzaju ksenofobia ciągle znajduje bardzo podatny grunt. Na rząd, jego agencje i hipokryzję z jaką podchodzą do swojej misji, na przykład wykorzystując zagrożenie terroryzmem do tuszowania własnych niedopatrzeń i ferowanie wyroków bez poszanowania praw człowieka, gdy tylko media nie patrzą im na ręce. Wszystko to jest pokazane bardzo dosadnie. Postać agenta ATF grana przez Johna Goodmana, szefa akcji, którą jednak jego przełożeni kierują z tylnego siedzenia wydaje się jedynym głosem rozsądku w tym chorym świecie. Ale nikt, od początku do końca nie chce tego głosu słyszeć, a on sam prędzej czy później wbrew swoim przekonaniom podporządkowuje się rozkazom. Za to podporządkowanie czeka go w finale nagroda. Prawda, sprawiedliwość nie mają żadnej wartości w tym świecie.

Kevin Smith to nie John Woo, sceny akcji są poprawne, ale nie oszałamiają. Największym atutem jego filmów jest dla mnie ich przegadanie. "Czerwony stan" przegadany nie jest, ale najmocniejszym jego punktem jest postać, której przemów słuchamy przez znaczną część filmu. Postać radykalnego kaznodziei grana przez Micheala Parksa. W jego oczach widać szaleństwo, z absolutnym przekonaniem głośi tezy od których włos jeży się na głowie, skazuje na śmierć swoją rodzinę, czy w ostatniej scenie wierzy w nadejście końca świata. Chyba najbardziej przekonywująca kreacja fanatyka jaką zdarzyło mi się oglądać na ekranie.

Nie jest to arcydzieło filmowe, ale podoba mi się pomysł na wykorzystanie typowo rozrywkowego gatunku do wyrażenia swojej opinii na temat współczesnego świata. To orzeźwiające, że istnieją jeszcze w Hollywood filmowcy, którzy mają swoje zdanie i nie boją się go wyrazić, nawet jeśli mają już dość krytyki.



niedziela, 21 października 2012

Big Love ***

Ciekawa, ale nie do końca udana próba pokazania toksycznej, chorej miłości, wykraczająca poza normy ukazane w rodzimych serialach.

"Big Love" (strasznie pretensjonalny tytuł, ale w trakcie oglądania filmu nabierający sensu) to historia dwójki młodych ludzi, pomiędzy którymi wybucha wielkie uczucie. 16-letnia Emilia (Aleksandra Hamkało) zakochuje się w butowniczym, wręcz anarchistycznym 23-letnim Maćku (Antoni Pawlicki). Dla niego wyprowadza się z domu rodzinnego, początkowo podporządkowuje się mu. Później, kiedy dziewczyna coraz bardziej dojrzewa, zaczyna się usamodzielniać i być świadoma swojej wartości. Miłość pomiędzy nimi jest coraz bardziej chora, zaborcza... Więcej nie zdradzam.

Początek filmu to duży... chaos. Co mniej więcej pięć minut ostre (jak na polskie standardy) sceny seksu, które miały chyba pokazać stopniowe uzależnianie się fizyczne i psychiczne głównych bohaterów. Mamy więc "Gorzkie gody" po polsku (może bez aż takich anatomicznych szczegółów jak w filmie Polańskiego). Nie brakuje w tym wszystkim kiczu, jak chociażby w scenie seksu w mieszkaniu Maćka, gdy za oknem ukazają się różne krajobrazy (raz jest noc, raz dzień, wszystko to wygląda jak nieudolnie nałożone komputerowo efekty). Sceny te miały chyba obalić teorię "miłości serialowej" i pokazać, że w dużej mierze jest ona oparta na zwierzęcym instynkcie i zaspokajaniu swoich fizycznych potrzeb. Zresztą nie kojarzę, aby w filmie chociaż raz ktokolwiek z głównych bohaterów wyznał sobie miłość. W trakcie rozmowy Emili i Maćka o wspólniej przyszłości i marzeniach możemy usłyszeć, że "marzenia zawsze prowadzą do rozczarowania, dlatego naszym marzeniem, jest nie mieć marzeń". Jest to ewidentne obdzieranie ze złudzeń co do istnienia wielkiej, romantycznej miłości. Taka po prostu w tym filmie nie istnieje.

W momencie, kiedy bohaterka grana przez Hamkało zaczyna dojrzewać, film się robi ciekawszy. Głównie za sprawą gry aktorki, która bardzo dobrze pokazuje przemianę z buntowniczej nastolatki w wyzwoloną seksualnie kobietę. W pewnym momencie to ona zaczyna nadawać ton w związku i ośmieszać swojego starszego partnera i w gruncie rzeczy jej postać jest bardziej złożona niż Pawlickiego. To, co nieco irytowało mnie w grze Hamkało to jej pewna maniera w głosie, która szczególnie słabo wypadała w ustach 16-latki. Pawlicki bazował bardziej na kilku schematycznych minach i gestach, co nie znaczy, że gwiazdor "Czasu honoru" zawiódł. Wypadł na pewno dobrze i przekonująco w scenach, w których się wyładowywał i robił agresywny. Środek filmu trzymał w napięciu i wciągnął. Reżyserka Białowąs umiejętnie wplotła w historię retrospekcje (akcja się przenosi co chwilę w czasie). Dobrze pokazane były występy sceniczne Hamkało i sam wokal (jak się później okazało Ady Szulc z X-Factora) jest wartością dodatnią filmu.

Końcówka to już ostra jazda po bandzie. Nie będę jej zdradzał, ale jest ona dla mnie nie do końca zrozumiała. Białowąs chciała zaszokować, zrobić wszystko odwrotnie niż w komediach romantycznych, ale nie wyjaśnia motywów postępowania bohaterów. Film pozostawił mnie w poczuciu, że można było go zrobić trochę inaczej. Jako osoba, mająca lekki przesyt polskich komedii romantycznych, zgadzam się z pomysłem reżyserki, nie do końca jednak kupuję realizację tej koncepcji. Zdaniu, że "miłość to nie pluszowy miś", jak to śpiewał Happysad - mówię tak, ale aż takie przerysowywanie stanów uczuć i postaci to przesada. Jeżeli prawdziwa miłość ma wyglądać, tak jak ta pokazana w filmie, to cieszę się, że mnie ona ominęła.



piątek, 12 października 2012

Ted ***

Nie robiąca szału, chociaż chwilami bardzo śmieszna komedia Setha MacFarlane'a. Tytułowy Ted, to gadający ludzkim głosem, pluszowy miś - pijący piwo, palący zioła, wulgarny, chamski i wyzwolony seksualnie. Dodatkowo zaborczy wobec swojego jedynego przyjaciela Johna (Mark Wahlberg), który chce sobie w końcu ułożyć życie z narzeczoną Lori (Mila Kunis).

Niewątpliwie pomysł na gadającą, pluszową zabawkę, która zachowuje się tak jak człowiek, by nie powiedzieć menel, jest oryginalny. Są tutaj momenty bardzo śmieszne (chociażby bijatyka głównych bohaterów), są dowcipy sytuacyjne, żarty ze znanych osób przez naszego Tadka (fajne odniesienie do wyglądu Sinead O'Connor). Podkładający głos pod misia - MacFarlane - daje radę. Miś w jego wykonaniu potrafi w odpowiednim momencie przeobrazić się z jajcarza w smutnego pluszaka, wyglądając przy tym jak Kot w Butach ze Shreka. Co poza tym? Jest ładna Kunis, przeciętny Walhberg. Są dobre role drugoplanowe Joela McHale (jako neurotycznego szefa Lori), Giovaniego Ribisiego (psycho-fana Teda) i świetny epizod Ryana Reynoldsa. Warto też przez moment było sobie przypomnieć muzykę z "Flasha Gordona" (ulubiony film Teda i Johna) w wykonaniu zespołu Queen.

Tym niemniej jestem zaskoczony aż taką popularnością tej komedyjki. Oceny na filmwebie czy imdb są dla mnie mocno przesadzone. Sam poziom dowcipów nie różni się w sposób znaczący od opisanej przeze mnie na blogu "Bez Smyczy". A ckliwe zakończenie filmu (robione zapewne pod najmłodszą część publiki) mocno zawodzi. Cóż, myślę, że każdy z nas ma coś w sobie z dziecka i pragnął mieć w dzieciństwie kogoś takiego jak Ted. Film zatem daje pewną namiastkę realizacji dziecięcych marzeń, które warto posiadać, bo mogą się spełnić. A takie tematy są zawsze na czasie.



wtorek, 2 października 2012

Jesteś Bogiem ****

Nie jestem fanem hip-hopu i nie stałem się nim po obejrzeniu "Jesteś Bogiem". Obraz ten jednak zapunktował mi na pewno samym tematem. W Polsce filmy biograficzne o muzykach można policzyć na palcach jednej ręki, a i tak zostanie kilka palców. Z wcześniejszych tego typu produkcji kojarzy mi się tylko "Skazany na bluesa". O ile jednak tamten film był momentami nieznośnie filozoficzny, to "Jesteś..." jest bardzo prosty w odbiorze, konkretny i trafiający w mój gust.

Historia zespołu hip-hopowego Paktofonika opowiedziana przez Macieja Pisuka od początku wciąga, co w głównej mierze jest zasługą trzech głównych aktorów. Maciej Kowalczyk (Piotr Łuszcz "Magik"), Tomasz Schuchardt (Wojciech Alszer "Fokus") i Dawid Ogrodnik (Sebastian Salbert "Rahim") grają bardzo realistycznie, nie emanują nadmiarem przekleństw i - co ważne - sami wykonując utwory Paktofoniki, są niesamowicie wiarygodni. I patrząc na nich na scenie mam wrażenie, jakbym oglądał i słuchał oryginalnych członków składu.

Świat głównych bohaterów nie jest ukazany w sposób kolorowy, ale też nie ma przesady z kreowaniem nizin społecznych. Katowice - miasto działań trzech głównych bohaterów - jest szare, codzienne i zwykłe. Jest normalność, bez skrajności w jedną czy drugą stronę. Przyszli muzycy wywodzą się z przeciętnych rodzin, w których jednak nie ma pokazanej biedy czy patologii. Myślę, że reżyser Leszek Dawid chciał w ten sposób ukazać, że hip-hopowcy to normalni ludzie, a nie chuligani czy przestępcy. Warte podkreślenia jest to, że cały film jest podparty niezłym rzemiosłem realizatorskim, scenografią i zdjęciami.

Filmowi stawiam jednak pewien podstawowy zarzut - słabe odzwierciedlenie faktycznej historii zespołu. Historia jest oparta na faktach, co od razu jest wyjaśnione na samym początku, więc miałem prawo tych faktów oczekiwać. Tymczasem Paktofonika jest przedstawiona jako zespół, w którym Fokus czy Rahim wyglądają i zachowują się przy Magiku jak dwójka niedoświadczonych "łepków", którzy dopiero uczą się hip-hopu. To rzecz jasna nie było prawdą, bowiem chłopcy byli już znani w podziemiu przed powstaniem Paktofoniki. Ale skoro prawdziwi bohaterowie zgodzili się na taki podział swoich ról w filmie, to nie będę się wgłębiał w sposób ich przedstawienia na samym początku.

Najbardziej zawiodła mnie jednak słabo rozwinięta historia samego Magika. Nie wiem czy to na wyraźne życzenie rodziny lidera Paktofoniki, czy też świadomy zabieg twórców, mający na celu skupienie się bardziej na zespole niż problemach osobistych Łuszcza, ale w filmie zabrakło jego wątku związanego z uniknięciem służby wojskowej i w związku z tym udawaniem schizofrenii. Wątku ważnego, bo według wielu kluczowego dla losu Magika. Nie do końca też zrozumiałem motyw związany z jego relacjami z menedżerem zespołu - Gustawem (po raz kolejny świetny, śmieszno-tragiczny Arkadiusz Jakubik). Bohater Jakubika jakby próbował być ojcem dla Magika, wydzielając mu zarobione pieniądze. Można się zastanawiać czemu właściwie aż tak skupia się na Łuszczu (w końcu ten ma ojca i ich relacje układają się dobrze) i zgrywa surowego sędziego. Wątek ten nie został wyjaśniony.

Film nie jest wybitny, ale na pewno jest warty obejrzenia przez wszystkie osoby, które lubią dobre kino bez nadmiaru polskich gwiazdek i chcą sobie przypomnieć czasy sprzed blisko 15 lat. Jeśli ktoś chciał poczuć klimat Polski tamtych lat, posłuchać dobrej muzyki i nieco "odchamieć" po polskich komediach, to na pewno nie będzie zawiedziony po tym filmie. Nawet jeśli hip-hop, to nie jest muzyka jego marzeń.



piątek, 14 września 2012

Casa de mi padre ***

Wariacje na temat westernów, spaghetti westernów, telenoweli południowo-amerykańskich oraz filmów Roberta Rodrigueza - to wszystko w "Casa de mi padre" Matta Piedmonta.

Fabuła w tego typu produkcjach jest zawsze drugorzędna. Mamy tutaj wątek z fajtłapowatym i tchórzliwym Armando (śmiesznie granym przez Willa Ferrela, szczególnie zabawnie brzmi język hiszpański w jego wykonaniu), synem bogatego meksykańskiego ranczera, który w wyniku ataków na swoją rodzinę, decyduje się wypowiedzieć wojnę wrogom ojca.

Przed filmem obawiałem się, że mogę zobaczyć gniot z dużą ilością niestrawnych gagów. Tymczasem obejrzałem w miarę śmieszną parodię westernów. Były w niej m.in. aluzje do serialu Bonanza (bogata rodzina, posiadająca ranczo), do telenoweli południowo-amerykańskich (dłużyzny w niektórych scenach to ewidentne przejaskrawienie oper mydlanych). A już samo krwawe zakończenie to nawiązanie do "El mariachi" czy "Desperado" Rodrigueza. Nie brakuje również "puszczenia oka" do westernów Sergio Leone (niektóre dialogi i sposób kadrowania). Momentami komedia jest bardzo śmieszna, są też oczywiście gagi chybione, ale w takich filmach zawsze zabraknie czasami dobrego smaku. Na pewno jednak poziom żartów jest tutaj na wyższym poziomie niż np. w "American Pie".

To co szczególnie zapamiętam z tego filmu to śliczną Genesis Rodriguez, robiącą miny niczym gwiazdy latynoskich oper mydlanych oraz meksykańskie wykonanie "A Whiter Shade of Pale", przy którym się mocno uśmiałem. Niewątpliwie plusem są też role drugiego planu w wykonaniu Diego Luny i Gaela Garcii Bernala, najbardziej znanych obecnie aktorów meksykańskich. Obaj raczej nie grali wcześniej w takich komediach, tutaj czują się jak ryby w wodzie.

Jeśli ktoś lubi filmy w typie "Hot Shots" czy komedie z Leslie Nielsenem, to otrzyma porównywalną rozrywkę. W sam raz na dobrą, półtoragodzinną zabawę.

niedziela, 9 września 2012

O północy w Paryżu ***

Przedostatni film Woody'ego Allena to kolejna podróż reżysera do znanego europejskiego miasta. Po Londynie i Barcelonie akcja przenosi nas tym razem do bogatego w widoki, piękne zabytki, dzieła sztuki i urokliwe uliczki - magicznego Paryża.

Główny bohater Gil (Owen Wilson), grający nie do końca spełnionego pisarza (kolejny już film Allena o podobnym typie postaci, zresztą Wilson gra, tak jakby chciał naśladować reżysera) i szykujący się do ślubu z Inez (Rachel McAdams), codziennie o północy spotyka bohaterów literatury, sztuki i malarstwa z lat 20. XX wieku, przenosząc się w świat tamtych lat. I tak Gil poznaje m.in. Ernesta Hemingwaya, Pabla Picassa, Scotta Fitzgeralda, Salvadora Dali...

Taki wątek, klimat Paryża, smakowite dialogi, z których słynie Allen, według wielu windują ten film na najlepsze dzieło reżysera od 25 lat. I teraz pewnie narażę się miłośnikom i fanom filmów Allena. Mianowicie, ja nie do końca kupuję tą przyjemną, ale w sumie pustą bajkę.

Postaci ukazane w "powrocie do przeszłości" Gila niczym mnie nie zaskakują. Poza zabawnym Brodym, wcielającym się w Salvadora Dalego, reszta aktorów w roli artystów z początku XX wieku nie zapada mi w pamięć. Dialogi i wzajemne interakcje Gila ze "śmietanką kulturalno-towarzyską" z dawnych lat też nie są aż tak zabawne, jakie mogłyby być, biorąc pod uwagę fakt, że postać graną przez Wilsona i dawnych bohaterów dzieli tak wiele lat. Być może jest we mnie trochę "mickiewiczowskiego mędrca szkiełka i oka", ale dziwiłem się głównemu bohaterowi, że wierzy w to wszystko co widzi i nie jest zaskoczony tym, że dawnych bohaterów epoki nie zastanawia jego strój czy sposób wysławiania się, który był jednak inny niż postaci sprzed blisko 100 lat.

Oczywiście wiem, że film ten należało traktować w kategoriach bajki i powinno wybaczyć się pewne logiczne nieścisłości. Gil to romantyk, który był tak zauroczony tamtym klimatem, że po prostu "odpłynął" i postrzegał rzeczywistość według własnego widzimisie. Klimat filmu nie zachwycił mnie aż tak, żebym poczuł jakąś wyjątkową nostalgię za Paryżem z tamtych lat. Pod względem odtworzenia starszej epoki zawsze dla mnie niedoścignionym wzorem będzie Martin Scorsese w "Aviatorze" (zdaje sobie sprawę, że to inny gatunek filmu niż "O północy....", ale Scorsese fantastycznie oddał ducha dawnych czasów) i to się nie zmieniło.

Sam wątek z przenoszeniem się postaci do innych czasów jest interesujący. Konkluzja, że każdy narzeka na miejsce i czasy, w których żyje i że chciałby żyć w innej epoce, jest dla mnie oczywista. Myślę, że człowiek jest już tak skonstruowany, że ma we krwi wieczne narzekanie i zawsze zastanawia się, co by było, gdyby żył kiedy indziej. A trzeba po prostu zaakceptować rzeczywistość taką, jaka jest i jak najwięcej czerpać z niej dla siebie korzyści. Taki wniosek można było wyciągnąć chociażby z ostatniej rozmowy Gilla z Adrianą.

Miałem zamiar iść do kina na "Zakochanych w Rzymie", ale wolę doczekać się w końcu jakiegoś "nowojorskiego" filmu Allena, o potencjale zbliżonym do chociażby "Co nas kręci, co nas podnieca". Jego "europejskie" filmy są dla mnie do zapamiętania głównie ze względu na widoki, o reszcie szybko zapominam. Tak też pewnie będzie w przypadku "O północy...". Wyszła rzecz ładna, ale nieco banalna i naiwna. Zdecydowanie dla romantyków, a nie ludzi twardo stąpających po ziemi.



czwartek, 6 września 2012

Histeria ***

"Histeria" rozgrywa się w mrocznych czasach, gdy medycyna taka jak ją znamy dziś dopiero się rodziła, istnienie zarazków i potrzeba higieny była tylko teorią, zaś podstawowymi kuracjami było przykładanie pijawek i upuszczanie krwi. W takich oto czasach, nasz główny bohater Mortimer, młody, bardzo na czasie lekarz o wielkim poczuciem misjim wylatuje z kolejnego już szpitala przez swą niepokorność i uporczywe lansowanie nowinek tupu mycie rąk. W poszukiwaniu zatrudnienia kieruje swoje kroki do prywatnego gabinetu, który zajmuje się leczeniem przypadłości trapiącej połowę żeńskiej populacji Londynu tamtych lat czyli tytułowej histerii. Tak zaczyna się, podobno oparta na faktach, historia, która doprowadziła w końcu do wynalezienia niewątpliwie przełomowego wynalazku, jakim okazał się wibrator.

Hmm dalej streszczać nie mam zamiaru, jak ktoś chce poznać fabułę przed obejrzeniem, to polecam zamieszczony pod spodem trailer. Scenarzyści ciekawie splatają kwestie emancypacji kobiet z historia wynalezienia wibratora. Jest również obowiązkowy wątek miłosny (chyba wszyscy od pierwszej sceny gdy się pojawiają wiedzą, którą siostrę wybierze ostatecznie nasz poczciwy Mortimer). Inscenizacja jest dopracowana, kostiumy z epoki pięknie. Aktorzy nie zawodzą, wyróżnić można uroczą Maggie Gyllenhaal w roli młodej socjalistki i Ruperta Everetta jako ekscentrycznego lorda-wynalazcę.

Ogólnie sympatyczna komedyjka, może jak na mój gust odrobinę jednak przesłodzona, skłaniająca do refleksji, jak bardzo rozwinęła się nasza cywilizacja na przestrzeni niewiele większej niż wiek.



środa, 22 sierpnia 2012

Magic Mike **

Gdyby parafrazować znane piłkarskie określenie "jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz", zamieniając ostatnie słowo na film, to najnowszy obraz Stevena Soderbergha "Magic Mike" należałoby sobie odpuścić. Amerykański reżyser bowiem już od ładnych paru lat nie wyreżyserował niczego szczególnego. Złośliwi nawet twierdzą, że najlepszym filmem był ... jego debiut fabularny: "Seks, kłamstwa i kasety video". Nie zgadzam się z tym twierdzeniem, pamiętając o późniejszych bardzo dobrych: "Trafficu" i "Erin Brokovich". Filmy te jednak powstały kilkanaście lat temu, a więc trudno uznać Soderbergha za twórcę mającego ostatnio dobrą passę. Tym niemniej zachęcony niezłymi opiniami na temat jego najnowszego filmu postanowiłem sprawdzić, co reżyser ma ciekawego do zaproponowania w opowieści o striptizerach reklamowanej jako dramat.

No właśnie zacznijmy od określenia rodzaju tego filmu. W mediach był on określany jako dramat obyczajowy, komedia. Nic bardziej mylnego. Film ani nie porusza (poza jednym momentem), nie wzrusza, nie wywołuje efektów dramatycznych. Ani tym bardziej nie śmieszy. Myślę, że najlepiej można by go było scharakteryzować jako "melodramat z elementami komedii" (których jest jednak stosunkowo mało).

Historia opowiada o losach młodego chłopaka, który nie mając pracy ani żadnego płatnego zajęcia, decyduje się zatrudnić w klubie z męskim striptizem pod okiem nieco starszego znajomego, wprowadzającego go w świat "showbiznesu". Początkowo wydawało mi się, że film będzie zmierzał w kierunku pamiętnego "Coctailu" z Tomem Cruisem, w którym to przecież młody bohater też zdobywał popularność i szybkie pieniądze, co powodowało różne dramatyczne historie w jego życiu. Jednak Adam - postać grana przez Alexa Pettyfera, nie ma w sobie charyzmy i uroku Cruisa. Zresztą sam film skupia się bardziej na jego mentorze - tytułowym Mike'u (co w nim takiego magicznego, to chyba tylko wiedzą/widzą panie).

To co zawodzi to fabuła. A przede wszystkim jej brak. Soderbergh miota się i nie wiadomo, co tak naprawdę chce przedstawić. Najpierw film opowiada standardową historię - jakich wiele - o młodym chłopaku, który odnosi sukces (o ile za takowy można uznać popularność wyniesioną z klubu ze striptizem) i odbija mu sodówka. Później akcja skupia się nagle na Mike'u, próbującym zerwać ze swoim "zawodem". Widzimy jego nieudane próby założenia własnego interesu, przyjaźń z Adamem i chęci do nawiązania głębszych relacji z jego siostrą. Wszystko to przypomina niestrawny bigos, który przerywany jest co rusz występami roznegliżowanych chłopców. Chaos fabularny i fatalne zakończenie tylko "dobija" w moich oczach sam film.

Gra aktorska jest też mało porywająca. Chłopcy na czele z Matthew McConaugheyem tworzą "kreacje" na miarę napisanego scenariusza. Z dwójki głównych bohaterów lepiej wypada Tatum, bo Pettyfer jest "drewniany" jak polski piłkarz. W pamięć zapada mi w zasadzie tylko ciekawa twarz Cody Horn. Co zaskakujące w filmie to karygodne efekty wizualne. Moja dziewczyna zwróciła mi uwagę na to, że gdy kamera najeżdżała na postacie znajdujące się np. na plaży w słońcu, to wyglądały one tak jakby były... przezroczyste. I rzeczywiście pod względem technicznym ten film wygląda marnie. Nie ma ani ładnych scen, ani widoczków. Muzyka też nie bije po uszach (chyba że ktoś lubi klimaty rodem z klubów ze striptizem).

Generalnie duże rozczarowanie i następny film pana Sodebergha będę raczej omijał szerokim łukiem. A już na pewno nie będę oglądał go w kinie.



poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Drive ****

W warstwie fabularnej "Drive" to typowy film klasy "B", jeśli w ogóle nie "C". Bezimienny, chłodny jak lód, ociekający pewnością siebie, młody przystojniak, którego znakami rozpoznawczymi są nieodłączna wykałaczka w ustach i błyszczącą, biała kurtka ze złotym skorpionem, za dnia udziela się w filmach jako kaskader w scenach samochodowych, a nocą pomaga przestępcom różnej maści w napadach jako kierowca bezbłędnie nawigujący pomiędzy radiowozami w dżungli Los Angeles. Przystojniak poznaje uroczą blondynkę, matkę nieśmiałego chłopczyka, i z miejsca się oczywiście w oboje sobie zakochują. Blondynka jest niestety żoną drobnego przestępcy, ten wychodzi na wolność i od razu wpada w kłopoty, zaś nasz szlachetny bohater, wbrew uczuciom, które żywi do blondynki, stara się mu pomóc wyjść na prostą. Coś oczywiście idzie nie tak i zaczyna się akcja...

Z tego typu historii Quentin Tarantino lepił dzieła pokroju "Wściekłych psów", czy "Pulp fiction", więc gdy widzimy, że za reżyserię jest odpowiedzialny Nicolas Winding Refn, laureat nagrody reżyserskiej w Cannes z 2011 roku, a w obsadzie znajdują się tak gorące obecnie w Hollywood nazwiska jak Ryan Gosling i Carey Mulligan, to apetyt rośnie i spodziewamy się czegoś wyjątkowego.

I od początku wszystko wskazuje na to, że się nie rozczarujemy. Każdy kadr jest dopracowany, gra świateł wręcz oszałamia, ścieżka dźwiękowa przywołująca na myśł klimaty lat osiemdziesiątych (tu próbka) idealnie komponuje się z całością, czyniąc z ulic Los Angeles przestrzeń totalnie filmową, przywołującą w głowie obrazy dawnych dzieł zapomnianego już trochę gatunku. O głównym bohaterze nic się tak naprawdę nie dowiadujemy, nawet tego jak się nazywa. Odzywa się tylko jak musi i to na ogół półsłówkami. W rękach innego aktora postać ta mogła by wypaść wręcz groteskowo, ale Gosling swoją grą sprawia, że w to "ociekanie zajebistością", w ten chłód, w tą nieomylność wierzymy. Carey Mulligan scenariusz również nie oferuje zbyt wiele, ona w swoich scenach po prostu jest. Ale jak ona na niego patrzy... Na ekranie aż iskrzy z napięcia.

Film jest absolutnie doskonały pod względem technicznym. Zdjęcia, reżyseria, aktorstwo, muzyka, wszystko najwyższej próby. Renf odnosi się do mistrzów z przeszłości jak Mann czy Peckinpah, nie cytując ich jednak dokładnie, raczej stwarzając klimat przynoszący na myśl rzeczy które już widzieliśmy. Niemniej cała ta doskonałość formalna nie służy właściwie żadnej sprawie. Bohater Renfa, "wyrusza na wojnę" by pomóc rodzinie swojej miłości, ale z czasem widzimy, że przemoc do której to prowadzi sprawia mu sama w sobie ogromną satysfakcję, potrzebował jedynie pretekstu by się do niej uciec. Sceny przemocy są tu niezwykle dosadne i brutalne. Często celowo zestawione ze zmysłowością czy seksualnością. Jak scena w windzie: płynne przejście od namiętnego pocałunku do glanowania, czy scena w której bohater stoi nad głową swojej ofiary z młotkiem, rozmawia przez telefon z gangsterem przez, którego wpakował się w to bagno, otaczają go nagie kobiety zastygłe w pozach jak z fotografii erotycznych, a na jego twarzy maluje się coś w rodzaju podniecenia seksualnego. Hmmm. Reżyser upaja się przemocą, może starając się pokazać, że w tym gatunku to właśnie o nią chodzi, to dla niej widz przychodzi do kina, i nie ma co specjalnie starać się by ją usprawiedliwić, czy nadać jej jakiś większy sens, jak czynili to jego poprzednicy.

Ogólnie świetnie zrobiona "pulp fiction" (w sensie "fiction dealing with lurid or sensational subjects, often printed on rough, low-quality paper manufactured from wood pulp", nie filmu Tarantino), zdecydowanie jednak nie dla ludzi wrażliwych, którzy mają problem z przemocą na ekranie, bo to ona, a nie chociażby samochody, jest główną bohaterką tego filmu.