poniedziałek, 26 marca 2012

Artysta *****

Tegoroczny laureat Oskara za najlepszy film roku. Film francuski, choć na wskroś amerykański. Michel Hazanavicius, który wcześniej kręcił pastisze starych filmów szpiegowskich z Jamesem Bondem (OSS 117), tym razem postanowił przywołać ducha kina niemego. Projekt trwał podobno pięć lat, razem z operatorem dopracowywali najdrobniejsze detale i muszę przyznać, że efekt końcowy jest świetny.

Film od pierwszych kadrów bawi i urzeka. Przedstawiona historia jest dość prosta. Trochę to komedia, trochę melodramat. Czerpie pełnymi garściami z fabuł dawnego kina, ale nie nudzi. Jest tu Hollywood u zmierzchu ery niemych filmów, gwiazda, która nie wyczuła wiatru przemian no i oczywiście love story. Wszystko to, jak to w kinie niemym, ilustrowane bardzo przyjemną muzyką, która podkreśla przeżywane przez bohaterów emocje.

O ile znajdą się tacy, którzy będą kwestionować wybór "Artysty" na film roku (jak chociażby Agnieszka Holland, dla której to zdaje się idiotyczna wydmuszka), to myślę, że niewielu odważyło by się nie zgodzić z Oskarem dla Jeana Dujardina za główną rolę. Jest świetny. Mógłbym próbować oddać słowami co wyczynia na ekranie, ale to trzeba po prostu zobaczyć. Jeśli ktoś kradnie na chwilę mu show, to chyba tylko jego ekranowy piesek, którego obecność raz po raz przywołuje na usta uśmiech. Oprócz również nominowanej do Oskara argentyńskiej piękności Bérénice Bejo, warto wspomnieć o występujących w drugoplanowych rolach weteranach Hollywood takich jak John Goodman i James Cromwell. Są jak wyjęci z klisz starych filmów, bardzo ułatwiając poczucie atmosfery tamtych czasów.

Ogólnie nie jest to film, który skłania do przemyśleń. Nie wyjdziemy z kina mądrzejsi. I mimo że sam sięgając po kolejny tytuł mam na ogół nadzieję, że powie mi coś o mnie, czy o świecie, który mnie otacza, to nie mogę się zgodzić z opinią Agnieszki Holland. "Artysta" zabiera nas w podróż w czasie do zapomnianej już epoki. Przywołuje duchy dawnych gwiazd jak Rudolf Valentino czy Fred Astaire. I myślę, że to już samo w sobie jest cenne, bo każdy sam może sobie odpowiedzieć na pytanie kiedy ostatnio skusił się na obejrzenie jakiegoś filmu niemego. Co więcej robi to zapewniając 100 minut doskonałej rozrywki, pozwalając nam uciec na chwilę od szarej rzeczywistości, a przecież o to też w kinie chodzi. A oto co o filmie sądzą sami jego twórcy:



piątek, 23 marca 2012

Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć ***

Hans Kloss lub jak kto woli J-23, po 44 latach od czasów kultowego serialu, powrócił i to od razu na duże ekrany w reżyserii Patryka Vegi. Krótkie streszczenie filmu - Kloss - agent polskiego wywiadu o kryptonimie J-23 - wpada na trop skarbu zrabowanego przez nazistów. W intrygę zaangażowany jest stary znajomy Klossa - Hermann Brunner. Kloss, próbując pokrzyżować plany wroga, stara się ocalić z wojennej pożogi piękną Elzę, dla której gotów będzie zaryzykować bezpieczeństwo swojej misji. Akcja filmu rozgrywa się dwutorowo, tzn. najpierw przedstawiona jest historia naszego bohatera w 1945 roku, później fabuła przeskakuje o 30 lat do przodu, aby za jakiś czas znowu wrócić do wcześniejszego okresu.

Już na początku filmu mamy scenę prawie jak z "Szeregowca Ryana" Stevena Spielberga, gdy widzimy jak kule rozszarpują ludzkie ciała. Prawie jednak robi różnicę, ale to w końcu polskie kino. Grunt, że przynajmniej nie widziałem latającego styropianu ani rycerzy w adidasach - jak to już miało miejsce w naszych innych rodzimych superprodukcjach. Obiektywnie trzeba jednak przyznać, że jak na polskie standardy zaskakują efekty specjalne i ogólny rozmach. Później mamy wyraźną aluzję, że J-23 to nie wymoczek w scenach damsko-męskich i podobnie jak najsłynniejszy agent świata - James Bond - otacza się pięknymi kobietami. Zaczyna się zatem iście amerykańsko, później już jednak tak dobrze nie jest.

Niestety zawiedli młodzi polscy aktorzy. Tomasz Kot jako Hans Kloss? Miałem mocne wątpliwości już przed filmem i niestety nie myliłem się. Kot się nie sprawdza w roli J-23. Brakuje mu po prostu klasy i szarmancji Stanisława Mikulskiego. Jego wygląd i posępny, marsowy wyraz twarzy bardziej mi przypominają występy... Arniego Szwarzeneggera w swoich kultowych filmach, niż jakąkolwiek próbę zmierzenia się lub rozprawienia z legendą Mikulskiego. Marta Żmuda-Trzebiatowska jako Elza, dla której to Kloss prawie poświęca swoje życie, jest...ładna. I trudno coś więcej o niej napisać. Trzebiatowska próbowała nadać swojej postaci rys dramatyzmu. W kilku scenach nawet mocno zawodziła i płakała, ale swoimi "spazmami" bardziej wywoływała na sali kinowej śmiech i ironiczne komentarze niż jakiekolwiek poruszenie. Ogólnie minusem gry większości młodszych aktorów jest to, że zamiast się trochę pobawić konwencją filmu, który jest w gruncie rzeczy tworem rozrywkowym, grają z takim zadęciem, jakby wystawiali na scenie przynajmniej "Dziady". Na pewno zaskoczeniem in plus w filmie jest dla mnie Piotr Adamczyk w roli młodego Brunnera. Zresztą aktorzy grający największego wroga Klossa bawią się tą rolą. Emil Karewicz to aktor wybitny i tutaj to tylko potwierdza. Jego rozmowy z Mikulskim, powiedzonka ("Nie ma twardych ludzi, są tylko źle przesłuchani"), ironiczny uśmiech - to największy atut filmu. Dobrze gra też Daniel Olbrychski - jednego z licznych wrogów Hansa. Generalnie starsi aktorzy prezentują się o poziom wyżej od swoich młodszych kolegów. Po niektórych dialogach widać, że rękę do scenariusza przyłożył Władysław Pasikowski, który miewa jeszcze przebłyski dobrej formy.

Fabuła jest przyzwoicie poprowadzona, ale tylko do pewnego momentu. Mniej więcej w połowie filmu następuje spore nagromadzenie bohaterów, co powoduje, że trudno jest się skupić na głównej intrydze, bo co rusz przewijają się postacie, które "coś mają do Klossa". W pewnym momencie Vega widać, że próbuje swojemu filmowi dodać coś jeszcze z "Kodu da Vinciego", ponieważ nasz dzielny J-23 musi rozwikłać pewną zagadkę opierając się na wersach z Biblii. Wychodzi to średnio - w każdym razie Amerykanie robią to lepiej. Można powiedzieć, że im dalej historia trwa, tym robi się coraz bardziej nieprawdopodobna. Bo i wrogowie Klossa z czasów II wojny cudownie ożywają (w tym m.in. Adam Woronowicz jako psychodeliczny Lau, który grał i w wątku z Klossem - Kotem i 30 lat później, mając tylko lekko przyprószone siwizną włosy) i historia zaczyna się robić trochę tandetna. Dopełnieniem znacznie gorszej końcówki filmu jest spotkanie po latach Elzy (grana cały czas przez Żmudę-Trzebiatowską - ucharakteryzowaną na babcię) i Klosa - Mikulskiego. W tym momencie trudno nie obserwować ich czułej sceny z lekkim zażenowaniem.

Ogólnie film nie zachwyca, ale też twórcy nie dają ciała. Niewątpliwie dla fanów takich aktorów jak Stanisław Mikulski czy Emil Karewicz będzie prawdziwą gratką zobaczyć - być może po raz ostatni - ich razem na ekranie. Mam w ten sposób niewesołą refleksję, że z powodu tych dwóch starszych panów i ogólnie mojej słabości do serialu z Klossem przyznaję filmowi ocenę wyższą niż pierwotnie zamierzałem. Czyżbym się robił sentymentalny na stare lata? ;)

A oto i iście hollywoodzki trailer do filmu:



poniedziałek, 19 marca 2012

Rzeź ***

Ekranizacja jednoaktówki Yasmin Rezy, która zaledwie kilka lat temu podbiła sceny Paryża, Londynu i Nowego Jorku. Reżyseruje nie kto inny jak sam Roman Polański, w czterech głównych rolach śmietanka aktorska - Christoph Waltz, Jodie Foster, John C. Reilly i Kate Winslet. Czyli nic innego jak najlepszy teatr telewizji na jaki stać Hollywood.

Ostrzyłem sobie zęby na ten film już od dłuższego czasu, ponieważ uwielbiam sztuki takie jak "Kto się boi Virginii Woolf", oparte na koncepcie spotkania obcych ludzi, które zaczyna się spokojnie, lecz z biegiem akcji emocje biorą górę, kurtuazyjne maski opadają, obnażając problemy, kompleksy i słabości trapiące postacie, a widz przeżywa katharsis (jak wszystko pójdzie dobrze) obserwując tą swoistą rzeź charakterów.

I chyba trochę tymi wysokimi oczekiwaniami sobie ten film popsułem. Niby wszystko jest ok. Dialogi są dosyć zabawne, postacie pomyślane tak by oddać różne postawy dzisiejszej klasy średniej, pokazać problemy, które ją trapią. Aktorzy mają niewątpliwie dużą chemię, bawią się rolami, w czym pewnie duża zasługa Polańskiego. Niemniej, gdy kamera wraca do parku, który widzieliśmy w otwierającej film scenie i zdajemy sobie sprawę, że to już koniec, czegoś brakuje. Rzeź niby się dokonała, ale postacie wyszły z niej właściwie bez szwanku. Żadna z nich nie przeżyła epifanii, nie zweryfikowała swojego światopoglądu. Ja przynajmniej miałem wrażenie, że za chwilę wrócą do swych codziennych zajęć, tak jakby nic się nie stało. Krótko mówiąc nie ma katharsis, a szkoda...



wtorek, 13 marca 2012

Plan doskonały ****

Ostatnio naszła mnie chęć na obejrzenie dobrego thrillera. A że kino w ostatnim czasie nie oferuje jakichś lepszych filmów z tego gatunku, to postanowiłem po długim okresie nieaktywności mojego magnetowidu w końcu go uruchomić i obejrzeć nagrany przez mnie kilka lat temu "Plan doskonały" Spike'a Lee.

Nie jestem jakimś specjalnym fanem filmów tego reżysera. Z ostatnich lat pamiętam na pewno jego świetny - "25 godzina" (jest w ścisłym rankingu moich ulubionych filmów ubiegłej dekady). Tym niemniej tematyka jego obrazów, koncentrująca się głównie na ważnych wydarzeniach społeczno-politycznych, których najważniejszym motywem jest dyskryminacja rasowa, interesuje mnie średnio. Byłem jednak ciekaw jak najwybitniejszy czarnoskóry reżyser, zajmujący się wcześniej głównie dramatami obyczajowymi, "weźmie się za bary" z filmem sensacyjnym. I muszę przyznać, że Spike'owi udało się zrobić naprawdę niezły, wciągający thriller.

Zaczyna się banalnie, bowiem od napadu na bank przez kilku zamaskowanych osobników, którzy zamykają się w budynku wraz z kilkudziesięcioma zakładnikami. Później jednak robi się mniej standardowo, bo celem włamywaczy nie jest wcale kradzież pieniędzy... Rodzi się ciekawa psychologiczna rozgrywka pomiędzy doświadczonym oficerem policji, Frazierem (Denzel Washington), a niezwykle błyskotliwym włamywaczem Russelem (Clive Owen). I jeśli ktoś się spodziewa w filmie efektów specjalnych, mordobicia, szalonych pościgów i wszystkiego tego, z czego składa się film akcji, będzie srogo zawiedziony. Fabuła koncentruje się na rywalizacji głównych postaci w zamkniętych pomieszczeniach, błyskotliwych dialogach, a wątek jest tak sprawnie poprowadzony, że film trzyma mocno w napięciu.

Nie zawodzą aktorzy. Denzel Washington gra przekonująco cwanego w pozytywnym tego słowa znaczeniu i nie do końca grzecznego oficera policji. Jego postać ma coś w sobie z... czarnego Kojaka (nawet pada to określenie w stosunku do niego) oraz trochę z stylu detektywów z dawnych kryminałów (takie miałem skojarzenie, chociażby jak go zauważyłem w kapeluszu). Co ciekawe - przez to, że jest łysy, to momentami przypomina mi... Michaela Jordana (ale to już moja prywatna dygresja, chociaż ciekawe czy Spike Lee - fan koszykówki też to zauważył ;) Owen - gra nieźle jego antagonistę, no i Jodie Foster jako Madeleine White - osoba do zadań specjalnych, która chroni interesy wpływowych bogaczy - też daje radę, pomimo tego że gra wbrew swojemu emploi, bo kreuje tutaj postać bezwzględną i zimną. Chociaż jak dla mnie jej bohaterka trochę za łatwo w gruncie rzeczy zostaje wyeliminowana z gry przez głównych bohaterów (żeby nie było, nie ginie), na czym trochę traci wątek filmu.

W filmie można wyczuć pewien klimat znany z innych obrazów Lee, czyli chociażby problematykę segregacji narodowościowej. Są w nim pokazane pewne uprzedzenia rasowe (np. wątek z przesłuchiwanym Arabem czy rozmowa policjanta z Frasierem, w trakcie której wychodzą uprzedzenia wobec czarnoskórych tego pierwszego - "wolę zostać starym rasistą niż nowoczesnym trupem"), ale generalnie Lee tym razem nie moralizuje i nie osądza - pozostawia ocenę widzowi. Jest też ukazana w nim postawa ludzi majętnych, którzy wzbogacili się w mało chwalebny sposób. Ale ogólnie dydaktyzmu w nim nie ma. I to dobrze dla filmu, że Lee skupił się na wątku sensacyjnym, a nie politycznym. W końcu chciałem obejrzeć przyzwoitego thrillera, a nie kolejnego "Malcoma X". Wszyscy ci co lubią filmy w typie "Podejrzani" czy "Iluzjonista", a więc nastawionych na inteligentną i zaskakującą rozrywkę, nie będą również rozczarowani tym wyborem. Ponad dwie godziny naprawdę dobrze spędzonego czasu.

Jedna z moich ulubionych scen z filmu, sad but true ;)



niedziela, 11 marca 2012

22 kule ****

Kino gangsterskie. Produkcja studia Luca Bessona. Jean Reno. Gdy ma się ochotę choć na chwilę oderwać od szarej rzeczywistości to takie trio na ogół gwarantuje, że nie zatęsknimy za nią ziewając nim pojawią się końcowe napisy.

Scenariusz roi się od klisz wałkowanych przez filmowców co najmniej od lat 20 XX wieku. Gangster, który odchodzi na emeryturę, lecz niestety starzy znajomi nie chcą o nim zapomnieć. Zemsta. Nowy zły porządek wypierający starą szkołę. Policjant (w tym wypadku policjantka) z problemem alkoholowym, ale za to niezachwianą busolą moralną. Ale to dla kinomana też ma swój urok, gdy odnajdujemy elementy ulubionych filmów. Można by się przyczepić do paru scen które znalazły się w ostatecznej wersji chyba przez przypadek (np to jak rzeczona policjantka jedzie do więzienia by spotkać się z jakimś bandytą, który później nie odegra żadnej roli w fabule), albo są po prostu dziwne, jak ta gdy Reno próbuje uratować syna przedzierając się przez zasieki, które mogły by chyba chronić północno koreańską bazę wojskową (autorzy chyba chcieli uzyskać efekt dramatycznego oczekiwania, zdąży czy nie, ja nie mogłem się przestać zastanawiać, dlaczego nie wszedł przez bramę), ale nie rażą one tak bardzo by psuć przyjemność z oglądania filmu.

Jest za to tonąca w letnim słońcu Marsylia i jej malownicze okolice pokazane na pięknych zdjęciach. Są efektowne sceny akcji, niezłe dialogi i postacie może jednowymiarowe, ale wyraźnie nakreślone i budzące jednoznaczne emocje. Mimo, że jest byłym gangsterem nie sposób nie lubić postaci Reno. Respekt który wzbudza w swoich wrogach, trudne życie które ma jakby wypisane na twarzy, nie wiem czy ktokolwiek lepiej nadawałby się do tej roli. Świetny jest również Kad Merad jako jego adwersarz. Scena w, której w końcu dochodzi do ich bezpośredniej konfrontacji jest chyba najlepsza w filmie, a słowa wypowiadane w niej przez Merada o tym, że zło to zło i wybiórcza moralność nie ma sensu, na które Reno nie znajduje odpowiedzi, można odnieść do całego gatunku i kanonu postaci które stworzył - "honorowego" gangstera (chociażby Vita Corleone).

Ogólnie, gdy przymknie się oko na drobne niedociągnięcia to ten film to po prostu dwie godziny dobrej niezobowiązującej rozrywki dla wszystkich fanów gatunku i Jeana Reno.



czwartek, 8 marca 2012

W firmie ***

Filmów traktujących o problemach walki bezrobociem w Stanach nie kojarzę zbyt wielu. Na pewno twórcy "Erin Brokovich" czy "W pogoni za szczęściem" z "pewną taką nieśmiałością" drążyli ten temat, ale jednak motyw przewodni tych filmów dotyczył innych spraw. Dramat obyczajowy "W firmie" w reżyserii Johna Wellsa podejmuje rozważania na temat zwolnień i życia ludzi po utracie pracy.

Kogo my tu mamy? Bena Afflecka - jako Bobby Walkera - młodego szefa sprzedaży z pięknym domem, luksusowym porsche, ładną żoną, synem i niespłaconą hipoteką; Chrisa Coopera, grającego Phila Woodwarda - menedżera średniego szczebla i w sumie najbardziej dramatyczną postać w filmie; Tommy Lee Jonesa jako Gene'a McClary'ego - przełożonego Woodwarda i jednego z założycieli korporacji; no i dawno niewidzianego przeze mnie na ekranach - Kevina Costnera, szwagra Walkera - Jacka, który okazuje się ważną postacią dla fabuły. Trzej pierwsi zostają zwolnieni z dużej korporacji i w filmie obserwujemy jak toczą się ich dalsze losy i jak muszą przewartościować swoje życie.

Najwięcej zmian zachodzi w życiu Walkera. Początkowo dumny, pewny siebie, nieco zakłamany (po stracie pracy cały czas jest członkiem snobistycznego klubu golfowego, nie mówiąc nic swoim kolegom o bezrobociu), później się zmienia i w obliczu braku perspektyw zawodowych zaczyna pracować w firmie budowlanej wspomnianego już Costnera. Affleck gra przyzwoicie - bez fajerwerków, ale solidnie pokazuje zmianę swojego bohatera. Cooper również dobrze obrazuje najbardziej tragiczną postać w filmie. Jego bohater poza pracą nie ma w zasadzie innego celu w życiu i kompletnie sobie nie radzi po zwolnieniu. No i wreszcie Tommy Lee Jones - to klasa sama w sobie. Jego Gene McClary to na pewno postać nietuzinkowa i najbardziej ciekawa, którą Jones zagrał z typową dla siebie charyzmą. Costner, z kolei istotny dla wątku filmu, pojawia się w nim raptem kilka razy. Można powiedzieć, że stanowi ot taką ciekawostkę - w końcu na przełomie lat 80. i 90. był w ekstraklasie Hollywoodu, a teraz jego rolę mógłby zagrać równie dobrze kto inny.

Niby wszystko w tym filmie jest. Kilku ciekawych bohaterów z kłopotami. Ładne kobiety (Maria Bello - jako kochanka Jonesa i zarazem współpracownica w firmie, do której należy komunikowanie o zwolnieniach czy Rosemarie DeWitt - żona bohatera granego przez Afflecka). Jest wyraźne, choć bardzo oczywiste przesłanie, że praca powinna znaczyć dla ludzi o wiele więcej, niż środek do zdobywania luksusowych dóbr materialnych. O czym chociażby główny bohater przekonuje się pracując na budowie. Jest potwierdzenie w filmie, że w Stanach chyba wszyscy mają jakiś kredyt, hipotekę do spłacenia. Wszystko jest ok, ale... Cały wątek jest do bólu przewidywalny i w zasadzie w połowie filmu można się zorientować jak potoczą się losy bohaterów. A na końcu po prostu głośno stwierdzić - "a nie mówiłem?" Myślę, że oglądając ten film z naszej rodzimej perspektywy, możemy się tylko uśmiechnąć i skonstatować, że Amerykanom po pewnych chwilach kryzysu prędzej czy później i tak się w końcu udaje. W Polsce takich Walkerów czy McClarów nie ma. Bo tutaj życie to nie bajka.

Trailer do filmu: