czwartek, 26 kwietnia 2012

Lęk wysokości ****

"Lęk wysokości" to film o dziennikarzu telewizyjnym, którego można nazwać człowiekiem sukcesu. Tomek ma żonę, robi coraz większą karierę dziennikarską, wydaje się być spełniony. I właśnie w tym momencie w jego życie wkracza ojciec - Wojtek, który ląduje w szpitalu psychiatrycznym. Początkowo sytuacja ta jest traktowana powierzchownie przez głównego bohatera. Później jednak Tomek coraz bardziej zaczyna się angażować w życie ojca, co zaczyna skutkować większym zaniedbywaniem żony i pracy.

Dzieło Bartosza Konopki jest obrazem kameralnym i klimatycznym. Dobrze w filmie wyglądają efekty wizualne, montaż, nieźle wklecone w fabułę są retrospekcje z dzieciństwa głównego bohatera. Ale nie kwestie techniczne są największym atutem filmu, co sposób przedstawienia relacji ojciec-syn. Nie ma w nich sztuczności, nadmiernego eksploatowania uczuć, pustych słów, gestów znanych z seriali. Jest oszczędność, rozumienie się bez słów, są wreszcie czyny świadczące o silnej więzi głównych bohaterów (chociażby to, że Tomek ciągle wraca do ojca, a ten w pewnym momencie, pomimo swojego szaleństwa, decyduje się na daleką podróż do syna). Tak dobrze ukazana więź nie byłaby możliwa bez świetnej gry Krzysztofa Stroińskiego i Marcina Dorocińskiego, gdzie szczególnie ten pierwszy pokazuje, że jest aktorem genialnym.

Konopka daje spore pole do wyobraźni i interpretacji. W filmie nie została wyjaśniona, skąd tak naprawdę się wzięła choroba psychiczna ojca. Czy to kwestia dziedziczności, stresu, czy też może czegoś innego? Nie wiadomo. Zagadkowa jest także rola matki, która pojawia się tylko na chwilę i w zasadzie jej kontakt z synem jest raczej słaby. Zresztą w ogóle kobiety w filmie stanowią jakby tło dla głównych bohaterów. O matce wiadomo tylko to, że odeszła od swojego męża. A żona Tomka stoi z boku i nawet nie zna jego ojca. Nie rozstrzygnięta zostaje również sprawa tego, czy szaleństwo ojca nie będzie przekleństwem syna i czy przypadkiem choroba Wojciecha nie pochłonie również Tomka. Bo to właśnie lęk przed chorobą będzie największą udręką syna w przyszłości i obawa czy jego dziecko nie będzie również obciążone tą fatalną spuścizną. W każdym razie jeśli ktoś lubi szereg wątpliwości i niedomówień, to na pewno będzie zadowolony po obejrzeniu tego filmu.

Dawno też nie byłem świadkiem tak hipnotyzującego zakończenia. Sytuacja, kiedy pojawiają się już napisy na ekranie, a wszyscy zgromadzeni widzowie siedzą cały czas w fotelach i rozmyślają, jest raczej niespotykana w dużych kinach. Film nie kończy się happy-endem, ale nie mam też po jego obejrzeniu poczucia totalnej beznadziei. Obraz Konopki nie jest wybitny (nieco nuży w połowie), jest też trudny w odbiorze, bo jest nieschematyczny i nieprzewidywalny, ale myślę, że każdy kto go obejrzy, będzie poruszony. Dawka tak szczerych i prawdziwych emocji zdarza się niezwykle rzadko w polskim kinie.



środa, 25 kwietnia 2012

Medium **

Clint Eastwood jako reżyser nie boi się podejmować w swoich filmach trudnych tematów. Eutanazja, rasizm - m.in. te zjawiska były przedstawiane w jego poprzednich dziełach. Teraz Eastwood postanowił się rozprawić z problematyką życia po śmierci.

Zaczyna się od mocnego uderzenia, bowiem od fali tsunami w azjatyckim miasteczku, gdzie w jego centrum pojawia się francuska dziennikarka, Marie (Cecile De France). Udaje się jej cudem przeżyć. Doznaje jednak wizji, w trakcie której przez chwilę znajduje się po "drugiej stronie rzeki". Później akcja przenosi się do San Francisco, gdzie poznajemy pozornie przeciętnego robotnika budowlanego George'a (Matt Damon), który jest jednak obdarzony - dla wielu darem, dla siebie przekleństwem - zdolnością komunikowania się ze zmarłymi. Mamy i trzeci kontynent, Anglię, gdzie śledzimy losy dwóch bliźniaków - Marcusa i Jasona, z których jeden ginie. Temat śmierci przewija się zatem we wszystkich wątkach, a historie tych trzech osób są toczone równolegle.

Pierwsze 30 minut filmu jest naprawdę obiecujące. Wątki są interesujące i przez chwilę odniosłem nawet wrażenie, że Eastwood w kwestii konstrukcji filmu będzie próbował zrobić coś na miarę filmów Alejandro Gonzáleza Iñárritu, który w swoich obrazach często łączy różne wątki i postaci w jedną spójną całość. W pewnym sensie tak się dzieje, ale trudno porównać ten zabieg do chociażby "Amores Perros" czy nawet "Babelu". Przede wszystkim film w pewnym momencie robi się tak nudny, że oglądając go musiałem zmienić pozycję z leżącej na siedzącą, żeby nie usnąć. Niestety główny motyw, czyli życie po śmierci, schodzi jakby na drugi plan, a film staje się melodramatyczny i bardziej nastawiony na wyciskanie łez niż próbę zgłębiania tego, co się dzieje po śmierci. Oczywiście wszystkie trzy postaci spotykają się pod koniec filmu (ach ten cudowny, hollywoodzki zbieg okoliczności) i w mniejszym lub większym stopniu znajdują ukojenie w swoim otoczeniu.

Zastanawiałem się po filmie czy wniósł on coś nowego do mojego postrzegania zaświatów i mogę powiedzieć, że nie. Wierzę w życie po śmierci, ale jestem sceptycznie nastawiony do jasnowidzów czy wróżek i "Medium" mojego stosunku do takich zjawisk nie zmienił. A sam film potraktowałem bardziej w kategoriach nudnej, bez większego poczucia humoru i polotu bajki, a nie czegoś, co chociaż lekko zmieniłoby mój światopogląd.

Wolę Eastwooda z "Gran Torino" czy z "Za wszelką cenę" i mam nadzieję, że stary, poczciwy Clint weźmie się następnym razem za to, co wychodzi mu najlepiej i w czym jest po prostu prawdziwy. A melodramaty czy bajkowe historie niech zostawi innym.



poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Dokąd teraz? ***

Film utalentowanej podobno Libanki Nadine Labaki, która jak człowiek orkiestra rzecz napisała, wyreżyserowała, a i gra jedną z głównych postaci.

Historia dzieje się gdzieś w niemalże odciętym od świata miasteczku na libańskim pustkowiu. Jedynym łącznikiem z "cywilizacją" jest dla mieszkańców motocykl, na którym dwóch młokosów wozi rzeczy w jedną i w drugą stronę przez zawalony prawie most oraz przywieziony przez nich telewizor. W miasteczku owym populacja dzieli się mniej więcej po równo na wyznawców proroka i chrześcijan, co jak się można od razu domyśleć, będzie rodzić kłopoty.

Cały film poświęcony jest pokazaniu tego, jak to szlachetne istoty, czytaj kobiety, mające już dość rozlewu krwi i tracenia mężów i synów w odwiecznym konflikcie na tle religijnym, posuwają się do dosłownie wszystkiego, łącznie z zaproszeniem ukraińskich tancerek, by zapobiec nieuchronnej konfrontacji. Mężczyznom, istotom ułomnym, kierowanym jakąś fatalistyczną siła, nie potrafiącym myśleć samodzielnie wystarczy bowiem byle pretekst, na przykład artykuł przeczytany w gazecie, bądź też obejrzenie wiadomości w których będzie mowa o tym, że gdzieś indziej wybuchły walki na tle religijnym, by znów chwycić za broń i zacząć na nowo zabijać sąsiadów w odwiecznym konflikcie.

Bynajmniej nie czuję się ani trochę ekspertem od spraw bliskowschodnich, więc nie podejmuję się oceniać na ile naszkicowana na kliszy przez panią Labaki wizja odpowiada rzeczywistości. Niemniej rozpatrując film w kategoriach takich jakie zwykle stosuję do produkcji polskich czy amerykańskich to muszę powiedzieć, że wypada on dość słabo. Jest nudno, niespójnie stylistycznie i mało przekonywająco. Ja tej wizji nie kupuję. Jedyne co jest niewątpliwie wiarygodnie ukazane, to ból matki po stracie syna. Na plus można by też zaliczyć kilka zabawnych scen, ale trochę nieswoje się czułem oglądając je osadzone w historii bardzo dobitnie pokazującej bezsensowność konfliktu między religiami i wynikający z niego tragizm libańskich losów.

Jeśli ktoś ma ochotę na ciekawostkę filmową z bliskiego wschodu to myślę, że znajdzie w tym filmie czego szuka, jeśli chcemy po prostu obejrzeć dobry film to polecałbym jednak coś innego. Może powinniśmy stworzyć nowy tag "ambitna porażka", bo ten film idealnie do niego pasuje. Zamierzenia były ambitne, ukazać ciężki los kobiet z bliskiego wschodu, ale wyszło trochę nudno, trochę irytująco.

Edit: Jeśli ktoś ma ochotę na kino libańskie zdecydowanie bardziej polecam pierwszy film pani Labaki: "Karmel".



czwartek, 12 kwietnia 2012

Listy do M. **

Komedia romantyczna to nie moja bajka filmowa. Ale na pewno umiem docenić urok takich filmów i wyróżnić kilka pozycji. Tyle że jak weźmiemy pod uwagę "polskie podwórko", to dzieła tego typu są z reguły koszmarne. "Listy do M." da się obejrzeć, ale więcej dobrego o dziele Mitji Okorn napisać nie mogę.

Reklamowane jako polskie "Love Actually" - oczywiście tak jak brytyjski hicior - kręcą się wokół klimatu świąt i mają wielu bohaterów. W filmie roi się od gwiazd. Nie chce mi się tutaj - prawdę mówiąc - wymieniać wszystkich znanych aktorów, którzy zagrali w tej komedii. Powiem tylko, że najlepsi dla mnie są Maciej Stuhr i Roma Gąsiorowska. Po prostu widać po nich, że nie wpadli w serialową manierę i umieją grać - nawet w mało ambitnym repertuarze. Reszta gwiazd i "gwiazdek" niczym się nie wyróżnia (jak Piotr Adamczyk czy Agnieszka Dygant) lub jest niedopasowana do swoich ról (Paweł Małaszyński czy Agnieszka Wagner). Oczywiście w filmie nie mogło zabraknąć najpopularniejszej - obok Moniki Olejnik - "szpary zębowej" w Polsce, czyli Tomasza Karolaka, który gra wszędzie i wszystko, co się da. Tym razem na szczęście Karolak nie irytuje i nawet momentami śmieszy.

Fabuła i scenariusz w takich filmach schodzą na drugi plan i tak było również tym razem. Mamy tutaj kilka par, które przechodzą kryzysy lub zakochują się w sobie. Oczywiście świąteczny klimat pomaga im w przezwyciężaniu swoich słabości i uświadamia, że rodzina i druga połówka jest najważniejsza. Wszystko to jest opakowane typowym tvn-owskim pudrem i lukrem, tzn. Warszawa jest przedstawiona jako piękne i bogate miasto, bohaterowie w większości żyją w luksusowych mieszkaniach, są eleganccy i ogólnie wszystko jest cacy. Trudno się może aż tak bardzo czepiać twórców o to, że przedstawiają polską rzeczywistość w różowych okularach, bo w końcu w okolicach świąt każdy potrzebuje trochę bajkowego nastroju. Ale jednak przydałoby się ciut więcej realizmu - w końcu żyjemy w Warszawie, a nie w Nowym Jorku czy Londynie. No i mój podstawowy zarzut do filmu - jest dla mnie mało śmieszny. W zasadzie tylko niektóre sceny są zabawne, głównie ze Stuhrem i muszę przyznać - o zgrozo! - z Karolakiem, poza tym większość dialogów jest drętwa i serialowa. Chociaż na pewno plusem filmu jest to, że obejrzałem go w całości bez zażenowania (co w przypadku kilku "komedii" z ostatniego roku było niemożliwe). A to już w dzisiejszych czasach spora wartość.

Ogólnie, jeśli ktoś jest wyznawcą przejaskrawionych komedii romantycznych, to z pewnością spodoba mu się ten film. Ja fanem takiego gatunku nie jestem i na pewno po obejrzeniu "Listów do M." się nim nie stałem.

Zwiastun do filmu, w którym oprócz pary Stuhr-Gąsiorowska, najlepsza jest muzyka.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Nietykalni *****

Trzeba Francuzom oddać, że potrafią robić naprawdę dobre komedie. Trafiają na nasze ekrany dość regularnie, a raz na czas zdarzają się wśród nich takie perełki jak moje ulubione "Gusta i guściki", "Plotka" czy "Kolacja dla palantów".

Teraz wchodzi do naszych kin absolutny hit, jeśli wierzyć plakatom promocyjnym 25 milionów widzów w samej Francji, "Nietykalni". Fabuła jest oparta o stary, sprawdzony pomysł na komedię (choć podobno historia jest z życia wzięta), czyli zderzenie dwóch bardzo różnych światów i wynikające z tego perypetie. Driss (Omar Sy), to typowy chłopak ulicy, któremu właśnie kończy się zasiłek i by dostać kolejną pieczątkę do pośredniaka dowodzącą, że mimo wielkich starań pracy znaleźć po prostu nie może, trafia na rekrutację na opiekuna sparaliżowanego, ale przebogatego i przekulturalnego gentelmena Filipa (François Cluzet, z jakiegoś powodu strasznie przypominający mi Dustina Hoffmana). Oczywiście wbrew wszelkiej logice pracę dostaje i w ten oto sposób scena pod niekończący się korowód żartów zostaje przygotowana.

Film jest bez dwóch zdań śmieszny. Omar Sy ma po prostu kupę wdzięku i niezaprzeczalny talent komediowy. Wiele żartów jest wstanie zbudować zaledwie swoją mimiką. Film jest jego jednym wielkim popisem, a reszta obsady stara się dotrzymać mu kroku. Fabuła, choć jak pisałem może nie super oryginalna, jest poprowadzona bardzo sprawnie, żart goni żart, widz nie ma ani chwili oddechu, a na końcu oferuje również parę wzruszeń.

Tak jak wiele podobnych historii ta również przypomina nam by nie zamykać się na drugiego człowieka, bo czasem pozornie najbardziej "niedopasowani" do siebie ludzie mają sobie najwięcej do zaoferowania. Dzięki przyjaźni, która się między nimi rodzi, bohaterowie są wstanie wyjść poza ramy życia, którym żyli do tej pory. Driss poznaje smak luksusu, uczy się od Filipa klasycznej kultury, ale przede wszystkim opiekując się sparaliżowanym przyjacielem odpowiedzialności i poczucia obowiązku. Filip, który cierpi po tym jak jego kochająca ryzyko natura została przykuta do inwalidzkiego krzesła, dzięki nieokiełznanemu Drissowi na nowo zaczyna czerpać z życia przyjemność. Cały ten film jest jakby o odkrywaniu na nowo radości życia, trochę na przekór sytuacji, w której postawił nas los i jest tą afirmacją życia przepełniony.

W przeciwieństwie do tytułów, które wymieniłem na początku, nie ma tu jakiejś wnikliwej satyry społecznej. Jeśli jest jakaś lekcja to chyba o tym, że kalecy, inwalidzi są pełnowartościowymi ludźmi i też tak chcą być traktowani. Wypadki, choroby odebrały im sprawność ciała, ale w środku nadal siedzi zdrowa dusza, która chce prowadzić normalne, pełnowartościowe życie. Litość, czy nadmierna troska, z którą z dobrymi przecież intencjami traktujemy takie osoby, zamiast dodawać im otuchy raz po raz przypomina im o ułomności ich ciał, o tym co utracili.

Mam jeden problem z tym filmem i rozważałem nawet czy nie odjąć przez to co najmniej gwiazdki. Jest on po prostu rasistowski. Biały nadziany arystokrata wprowadza w świat kultury i sztuki, młodego nieokrzesanego czarnuszka. W jednej ze scen sugeruje się nawet, że Driss nie specjalnie radzi sobie z czytaniem. No serio? Nie jestem zwykle obrońcą poprawności politycznej i myśle że o tym, że w roli Drissa wystąpił aktor o czarnym kolorze skóry zdecydował zapewne talent Omara Sy, niemniej uważam, że twórcy wykazali się dużym brakiem wrażliwości i odpowiedzialności szczególnie biorąc pod uwagę napiętą sytuacje na tle rasowym we Francji. Tym bardziej dziwi to, gdy na koniec filmu widzimy osoby, których losy były inspiracją do scenariusza, a pierwowzór Drissa wcale nie jest czarnoskóry.

Ogólnie jednak śmieszna i niegłupia komedia, którą obejrzałem z przyjemnością i mogę z czystym sercem polecić.



wtorek, 3 kwietnia 2012

Somewhere. Między miejscami ***

Nagrodzony dwa lata temu Złotym Lwem w Wenecji film Sofii Coppoli to historia hollywoodzkiego gwiazdora Johnnego Marco, który jest znany, bogaty, ma piękny samochód i dostęp do wszelkich używek oraz dobrodziejstw. Oczywiście, żeby nie było tak cukierkowo, nasz bohater ma skazę. Jego małżeństwo się rozpadło, kontakt z 11-letnią córką Cleo jest znikomy i życie osobiste Marco to jedna, wielka porażka.

Fabuła filmu jest zatem standardowa i nie odkrywa Ameryki (w końcu ile razy motyw bogacza z pustym życiem osobistym był wałkowany przez twórców filmowych). Oczywiście wszystko to jest ładnie opakowane, przedstawione bardzo kameralnie, z dobrą muzyką i dobrze zagranymi głównymi rolami. Ale ogólnie z ekranu wieje nudą, przewidywalnością i brakiem czegoś zaskakującego. Coppola wpadła w pułapkę swojego świetnego "Między słowami", czyli w powtarzalność i wtórność. Oglądając "Między miejscami" miałem wrażenie jakby stanowił on znacznie słabszą kopię filmu z Billem Murrayem i Scarlett Johansson sprzed lat. Podobne ujęcia, kadrowanie, sceny, w których bohater siedzi sam w pokoju hotelowym i myśli lub leży. To wszystko było już kiedyś sprawnie przedstawione. Teraz tym scenom zabrakło świeżości i były jakby robione na siłę. Wątek ze znanym aktorem, który przyjeżdża do innego kraju, też był żywcem wzięty z historii z Murrayem.

Niewątpliwie aktorzy - Stephen Dorf w roli zblazowanego gwiazdora i młodziutka Elle Fanning jako jego córka (kiedy w polskim kinie doczekam się tak dobrej roli 11-letniej dziewczynki?) - grają bardzo przyzwoicie. Ale ogólnie całości brakuje po prostu wdzięku, lekkości i poczucia humoru poprzedniego filmu Coppoli. Są fajne momenty (jak np. próba masażu Dorfa przez nagiego faceta czy chociażby scena charakteryzowania głównego bohatera do roli w filmie), ale jest tego zdecydowanie za mało.

Ciekaw jestem kolejnego filmu pani Coppoli. Interesuje mnie to czy jej następne dzieło będzie dalszym powielaniem swojego sukcesu sprzed już 9 lat, czy też zdecyduje się ona na coś nowego. Formuła zaproponowana w "Między..." zdecydowanie się wyczerpała. Pora poszukać nowych środków i pomysłów, żeby nie zostać zaszufladkowanym.

Trailer do filmu chyba najlepiej obrazuje fajne sceny pomiędzy dwójką głównych bohaterów: