sobota, 23 czerwca 2012

Łowcy głów ***

"Nazywam się Roger Brown, mam 168cm wzrostu. Nawet bez psychiatry wiem, że trzeba to czymś kompensować". Te słowa, wypowiadane przez głównego bohatera, otwierają "Łowców głów" i właśnie ta męska potrzeba kompensacji, udowadniania sobie swojej wartości jest punktem wyjścia szaleńczej akcji, która wypełnia ten norweski thriller.

Spokojnie nie zamierzam zdradzić ani fragmentu fabuły więcej. Choć początek filmu mógłby równie dobrze służyć za wstęp do dramatu psychologicznego, to nie ma tu miejsca na filozofowanie. Akcja nie zwalnia tempa, do samego końca zastanawiamy się jakie role poszczególne postacie odgrywają w układance. Jeśli miałbym coś zarzucić, to to, że zbytnie skupienie na mnożeniu jeszcze bardziej nieprawdopodobnych i efektownych scen, które nie posuwają fabuły do przodu w pewnym momencie już nuży i mimo, że film nie jest długi, to zdarzyło mi się zerknąć na zegarek.

W trailerze jacyś krytycy porównują "Łowców głów" do dzieł Tarantino i braci Coen. Reżyser rzeczywiście stara się bawić gatunkami, są sceny śmieszne, są mocno przerysowane, ale całość nie jest ani na tyle spójna ani świeża, by prowokować takie skojarzenia w mojej głowie. Przyzwoita rozrywka, nic więcej.



niedziela, 17 czerwca 2012

Bez smyczy ***

Kryzys wieku średniego pokazany w krzywym zwierciadle - tak chyba można najlepiej określić komedię braci Farrelly. Dwa zaprzyjaźnione małżeństwa w wieku średnim przechodzą lekki kryzys. Aby ożywić nieco pożycie małżeńskie - panie postanawiają dać swoim mężom tydzień wolnego od obowiązków rodzinnych, czyli zdjąć im "małżeńską smycz", tak aby ci zaznali wolności od prozy życia codziennego. Oczywiście taka propozycja małżonek spotyka się z dużą aprobatą panów. "Chłopcy" ruszają w miasto i... zostają sprowadzeni na ziemię przez życie.

Jak w większości tego typu komedii amerykańskich mamy tutaj do czynienia z dużą ilością mniej lub bardziej wulgarnych gagów kręcących się wokół seksu. Główni bohaterowie (grani przez Owena Wilsona i Jasona Sudeikisa) początkowo nie przebierają w środkach, aby "zaliczyć". Imprezują, nieudolnie podrywają i gdy udaje im się w końcu osiągnąć swój cel, to nachodzi ich refleksja i otrzeźwienie.

Film oczywiście nie jest ani specjalnie ambitny, ani odkrywczy. Dowiadujemy się z niego, że związek małżeński stanowi trwały fundament i - że dla chwili słabości - nie warto go tracić. Na pewno spodobała mi się za to pewna przewrotność w filmie. Początkowo faceci są pokazani w nim jako "bezmyślni samcy", którzy myślą tylko o seksie. Później jednak okazuje się, że panie też nie są takie święte, za jakie chciałyby uchodzić. Dobrze, że bracia Farrelly już jak "jadą", to robią to po całości, nie wprowadzając pojęcia "świętych krów".

Dwa śmieszne momenty, które spowodowały, że filmowi przyznaję wyższą ocenę niż pierwotnie zamierzałem: specyficzne "kichnięcie" dziewczyny podrywanej przez Sudeikisa oraz ciekawy tekst jednego z bohaterów w klubie nawiązujący do... "Lotu nad kukułczym gniazdem" ;). W trakcie filmu zdałem też sobie sprawę z upływającego czasu. Christina Applegate, grająca jedną z żon dwójki znudzonych małżonków, którą jeszcze nie tak dawno pamiętałem jako nastoletnią córkę Ala Bundy'ego ze "Świata według Bundych", ma już 40 lat...

Jeśli ktoś lubi rozrywkę ulokowaną gdzieś pomiędzy "Sposób na blondynkę" a "Kacem w Vegas", to "Bez smyczy" trafi w jego gusta. Przyzwoity, odprężający "resecik".

Kilka uwag odnośnie tego, kogo nie podrywać w klubie:

sobota, 16 czerwca 2012

Karmel *****

Jako, że "Dokąd teraz" autorstwa Nadine Labaki nie przypadło mi specjalnie do gustu, z pewnym sceptycyzmem podszedłem do oglądania jej pierwszego filmu czyli "Karmelu". Może właśnie dzięki temu bardzo przyjemnie mnie zaskoczył.

"Karmel" przedstawia historię kilku kobiet, przyjaciółek, których życie toczy się wokół salonu piękności prowadzonego przez trzy z nich. W dużym skrócie można powiedzieć, że jest to film o kobietach. O ich uczuciowości, problemach w miłości i o tym jak potrafią się wzajemnie wspierać.

Nadine Labaki wyraźnie lepiej się czuje opowiadając o kobietach z wielkiego miasta, które starają się żyć według zachodnich wzorców, niż pochylając się nad sednem blisko-wschodniego konfliktu z perspektywy prowincji. Film autorka dedykuje Bejrutowi i od czasu do czasu bohaterki muszą stawić czoła problemom specyficznym dla tamtego regionu świata, ale jest to raczej tło dodające autentyzmu opowiadanej historii, a nie jej główny temat.

Film nakręcony jest z dużą lekkością. Nie brak w nim sytuacji zabawnych i wzruszających. Widać, że autorka ma do swoich bohaterek dużo sympatii. Kibicujemy im, gdy zmagają się z własnymi uczuciami, pragnieniami, starając ułożyć sobie życie, odnaleźć to co da im w końcu szczęście. Świetny wybór, gdy mamy ochotę na coś pogodnego i niegłupiego zarazem o delikatnym smaku orientu.



wtorek, 5 czerwca 2012

Mission Impossible - Ghost Protocol ***

Z reguły większość kontynuacji filmowych danego cyklu jest dla mnie zbędnych, bo są one gorsze od pierwszych części. Filmy z Jamesem Bondem skończyłem oglądać, kiedy rolę agenta 007 przestał pełnić Pierce Brosnan. Już ostatni film z jego udziałem ("Śmierć nadejdzie jutro") był dla mnie lekkim koszmarkiem. Efekty specjalne kosztem fabuły, zaserwowany przerost formy nad treścią zraził mnie do filmów z udziałem "śmiertelnych" bohaterów - agentów. Skuszony propozycją urządzenia maratonu filmowego przez Mr. White'a postanowiłem sobie jednak odświeżyć ten gatunek i obejrzeć czwartą część "Mission Impossible - Ghost Protocol" (oglądałem tylko pierwszą część tego cyklu i muszę przyznać, że film z 1996 roku mi się podobał).

Tym razem Ethan Hunt (grany niezmiennie przez Toma Cruisa) musi powstrzymać terrorystę Cobalta, który chce wywołać wojnę nuklearną. Akcja filmu skacze po krajach i kontynentach. Najpierw Budapeszt, później Moskwa, Dubaj i finał w Mumbaju. Oczywiście wszystko to opatrzone pięknymi widokami i plenerami. O efektach wizualnych nie wypada mi nawet pisać, bo to jest norma w tego typu produkcjach. Chociaż "spacer" Cruisa po wieży Burdż Chalifa w Dubaju jest nowością i na pewno robi wrażenie. I można się tylko zastanawiać co za chwilę wymyślą twórcy Bonda lub Jasona Bourna. Są też w filmie dwie panie - jedna dobra (ładna, śniada Paula Patton grająca agentkę Jane Carter), druga zła (Léa Seydoux - jako płatna zabójczyni Sabine Moreau - niezbyt ładna, ale trzeba przyznać, że pasująca do roli bezwzględnej morderczyni).

Można zatem powiedzieć, że wszystko przebiega standardowo i zgodnie z oczekiwaniami. To co na pewno wyróżnia film to spora dawka humoru, w czym niewątpliwie zasługa brytyjskiego komika Simona Pegga, który gra nieco fajtłapowatego agenta Benji Dunna, odgrywającego na koniec filmu kluczową rolę. On i Cruise - ze swoim słynnym, nieco narcystycznym już uśmiechem (mnie on akurat nie razi) - dodają uroku i lekkości filmowi. Ta dwójka sprawia, że jest po prostu zabawnie i przyjemnie.

Z tego typu dziełami mam jednak od kilku lat ten sam problem. W kwestiach fabularnych i intrygi szpiegowskiej niczym mnie już od dawna nie zaskakują i przez masę nieprawdopodobnych scen - po prostu nużą. Jedyne co można zapamiętać po tym filmie, to właśnie kwestie niektórych technicznych majstersztyków. "Spacer" Hunta po budynku, jego ucieczka przed burzą piaskową, kiedy to nienaganna fryzura Cruisa nie zostaje naruszona, przy tym się uśmiałem i niewątpliwie to zapamiętam. To jednak trochę za mało dla osoby wychowanej na szpiegowskich filmach Alfreda Hitchcocka czy wczesnych Bondach. Chociaż jeśli ktoś liczył na rozrywkowy film z dużą ilością wybuchów i zwrotów akcji, to na pewno nie będzie rozczarowany. Ja tam wolę inne kino.

Coś dla fanów wspinaczek ;)