środa, 22 sierpnia 2012

Magic Mike **

Gdyby parafrazować znane piłkarskie określenie "jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz", zamieniając ostatnie słowo na film, to najnowszy obraz Stevena Soderbergha "Magic Mike" należałoby sobie odpuścić. Amerykański reżyser bowiem już od ładnych paru lat nie wyreżyserował niczego szczególnego. Złośliwi nawet twierdzą, że najlepszym filmem był ... jego debiut fabularny: "Seks, kłamstwa i kasety video". Nie zgadzam się z tym twierdzeniem, pamiętając o późniejszych bardzo dobrych: "Trafficu" i "Erin Brokovich". Filmy te jednak powstały kilkanaście lat temu, a więc trudno uznać Soderbergha za twórcę mającego ostatnio dobrą passę. Tym niemniej zachęcony niezłymi opiniami na temat jego najnowszego filmu postanowiłem sprawdzić, co reżyser ma ciekawego do zaproponowania w opowieści o striptizerach reklamowanej jako dramat.

No właśnie zacznijmy od określenia rodzaju tego filmu. W mediach był on określany jako dramat obyczajowy, komedia. Nic bardziej mylnego. Film ani nie porusza (poza jednym momentem), nie wzrusza, nie wywołuje efektów dramatycznych. Ani tym bardziej nie śmieszy. Myślę, że najlepiej można by go było scharakteryzować jako "melodramat z elementami komedii" (których jest jednak stosunkowo mało).

Historia opowiada o losach młodego chłopaka, który nie mając pracy ani żadnego płatnego zajęcia, decyduje się zatrudnić w klubie z męskim striptizem pod okiem nieco starszego znajomego, wprowadzającego go w świat "showbiznesu". Początkowo wydawało mi się, że film będzie zmierzał w kierunku pamiętnego "Coctailu" z Tomem Cruisem, w którym to przecież młody bohater też zdobywał popularność i szybkie pieniądze, co powodowało różne dramatyczne historie w jego życiu. Jednak Adam - postać grana przez Alexa Pettyfera, nie ma w sobie charyzmy i uroku Cruisa. Zresztą sam film skupia się bardziej na jego mentorze - tytułowym Mike'u (co w nim takiego magicznego, to chyba tylko wiedzą/widzą panie).

To co zawodzi to fabuła. A przede wszystkim jej brak. Soderbergh miota się i nie wiadomo, co tak naprawdę chce przedstawić. Najpierw film opowiada standardową historię - jakich wiele - o młodym chłopaku, który odnosi sukces (o ile za takowy można uznać popularność wyniesioną z klubu ze striptizem) i odbija mu sodówka. Później akcja skupia się nagle na Mike'u, próbującym zerwać ze swoim "zawodem". Widzimy jego nieudane próby założenia własnego interesu, przyjaźń z Adamem i chęci do nawiązania głębszych relacji z jego siostrą. Wszystko to przypomina niestrawny bigos, który przerywany jest co rusz występami roznegliżowanych chłopców. Chaos fabularny i fatalne zakończenie tylko "dobija" w moich oczach sam film.

Gra aktorska jest też mało porywająca. Chłopcy na czele z Matthew McConaugheyem tworzą "kreacje" na miarę napisanego scenariusza. Z dwójki głównych bohaterów lepiej wypada Tatum, bo Pettyfer jest "drewniany" jak polski piłkarz. W pamięć zapada mi w zasadzie tylko ciekawa twarz Cody Horn. Co zaskakujące w filmie to karygodne efekty wizualne. Moja dziewczyna zwróciła mi uwagę na to, że gdy kamera najeżdżała na postacie znajdujące się np. na plaży w słońcu, to wyglądały one tak jakby były... przezroczyste. I rzeczywiście pod względem technicznym ten film wygląda marnie. Nie ma ani ładnych scen, ani widoczków. Muzyka też nie bije po uszach (chyba że ktoś lubi klimaty rodem z klubów ze striptizem).

Generalnie duże rozczarowanie i następny film pana Sodebergha będę raczej omijał szerokim łukiem. A już na pewno nie będę oglądał go w kinie.



poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Drive ****

W warstwie fabularnej "Drive" to typowy film klasy "B", jeśli w ogóle nie "C". Bezimienny, chłodny jak lód, ociekający pewnością siebie, młody przystojniak, którego znakami rozpoznawczymi są nieodłączna wykałaczka w ustach i błyszczącą, biała kurtka ze złotym skorpionem, za dnia udziela się w filmach jako kaskader w scenach samochodowych, a nocą pomaga przestępcom różnej maści w napadach jako kierowca bezbłędnie nawigujący pomiędzy radiowozami w dżungli Los Angeles. Przystojniak poznaje uroczą blondynkę, matkę nieśmiałego chłopczyka, i z miejsca się oczywiście w oboje sobie zakochują. Blondynka jest niestety żoną drobnego przestępcy, ten wychodzi na wolność i od razu wpada w kłopoty, zaś nasz szlachetny bohater, wbrew uczuciom, które żywi do blondynki, stara się mu pomóc wyjść na prostą. Coś oczywiście idzie nie tak i zaczyna się akcja...

Z tego typu historii Quentin Tarantino lepił dzieła pokroju "Wściekłych psów", czy "Pulp fiction", więc gdy widzimy, że za reżyserię jest odpowiedzialny Nicolas Winding Refn, laureat nagrody reżyserskiej w Cannes z 2011 roku, a w obsadzie znajdują się tak gorące obecnie w Hollywood nazwiska jak Ryan Gosling i Carey Mulligan, to apetyt rośnie i spodziewamy się czegoś wyjątkowego.

I od początku wszystko wskazuje na to, że się nie rozczarujemy. Każdy kadr jest dopracowany, gra świateł wręcz oszałamia, ścieżka dźwiękowa przywołująca na myśł klimaty lat osiemdziesiątych (tu próbka) idealnie komponuje się z całością, czyniąc z ulic Los Angeles przestrzeń totalnie filmową, przywołującą w głowie obrazy dawnych dzieł zapomnianego już trochę gatunku. O głównym bohaterze nic się tak naprawdę nie dowiadujemy, nawet tego jak się nazywa. Odzywa się tylko jak musi i to na ogół półsłówkami. W rękach innego aktora postać ta mogła by wypaść wręcz groteskowo, ale Gosling swoją grą sprawia, że w to "ociekanie zajebistością", w ten chłód, w tą nieomylność wierzymy. Carey Mulligan scenariusz również nie oferuje zbyt wiele, ona w swoich scenach po prostu jest. Ale jak ona na niego patrzy... Na ekranie aż iskrzy z napięcia.

Film jest absolutnie doskonały pod względem technicznym. Zdjęcia, reżyseria, aktorstwo, muzyka, wszystko najwyższej próby. Renf odnosi się do mistrzów z przeszłości jak Mann czy Peckinpah, nie cytując ich jednak dokładnie, raczej stwarzając klimat przynoszący na myśl rzeczy które już widzieliśmy. Niemniej cała ta doskonałość formalna nie służy właściwie żadnej sprawie. Bohater Renfa, "wyrusza na wojnę" by pomóc rodzinie swojej miłości, ale z czasem widzimy, że przemoc do której to prowadzi sprawia mu sama w sobie ogromną satysfakcję, potrzebował jedynie pretekstu by się do niej uciec. Sceny przemocy są tu niezwykle dosadne i brutalne. Często celowo zestawione ze zmysłowością czy seksualnością. Jak scena w windzie: płynne przejście od namiętnego pocałunku do glanowania, czy scena w której bohater stoi nad głową swojej ofiary z młotkiem, rozmawia przez telefon z gangsterem przez, którego wpakował się w to bagno, otaczają go nagie kobiety zastygłe w pozach jak z fotografii erotycznych, a na jego twarzy maluje się coś w rodzaju podniecenia seksualnego. Hmmm. Reżyser upaja się przemocą, może starając się pokazać, że w tym gatunku to właśnie o nią chodzi, to dla niej widz przychodzi do kina, i nie ma co specjalnie starać się by ją usprawiedliwić, czy nadać jej jakiś większy sens, jak czynili to jego poprzednicy.

Ogólnie świetnie zrobiona "pulp fiction" (w sensie "fiction dealing with lurid or sensational subjects, often printed on rough, low-quality paper manufactured from wood pulp", nie filmu Tarantino), zdecydowanie jednak nie dla ludzi wrażliwych, którzy mają problem z przemocą na ekranie, bo to ona, a nie chociażby samochody, jest główną bohaterką tego filmu.



poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Jeff, Who Lives at Home ***

Minimalistyczny komediodramat braci Duplass. Tytułowy Jeff (Jason Segel, aktor, który według mnie bez względu na scenariusz gra zawsze tą samą postać), jest żyjącym na garnuszku mamusi (Susan Sarandon) 30-latkiem, spędzającym całe dnie w piwnicy na popalaniu zioła i analizowaniu głębi filmu "Znaki", w którym według niego znajduje się klucz do istoty wszechrzeczy. W dniu swoich urodzin mama Jeffa prosi go, by z tej okazji znalazł w sobie na tyle determinacji by dokonać niezwykle prostej naprawy od dawna zepsutej żaluzji. Jeff niechętnie, ale niezwykle dzielnie postanawia się podjąć zadania i wyrusza z domu uruchamiając fabułę, w która wmieszają się jeszcze jego brat z małżonką (Ed Helms i Judy Greer).

Gdy po niespełna 83 minutach (to akurat lubię, nie rozumiem, czemu teraz normą stają się filmy trwające po 2,5h) zaczynają lecieć napisy końcowe, można w duchu wyrazić wdzięczność autorom, że uświadomili nam, że dopiero w sytuacjach ostatecznych jesteśmy wstanie docenić najbliższych, że od czasu do czasu trzeba strzepać kurz codzienności z naszych relacji, by nie stracić kontaktu z tymi, na których naprawdę nam zależy. Tak piękna to prawda zaiste, niemniej wałkowana już tyle razy, że gdyby do niej ograniczyć ten film, to pewnie skończyłby z dwoma gwiazdkami, bo humor tu jak na komedię dawkowany jest raczej oszczędnie, forma nie przesadnie wyszukana, kreacje aktorskie za serducho specjalnie nie łapią, a i jak na "feel good movie" pozostawia dziwne poczucie że to wszystko mocno naciągane.

Skąd więc trzy? Za paradoksalnie niedotrzymaną obietnicę. Obietnicę którą już na początku składa sama postać Jeffa. To poczucie tracenie życia w zwykłej szarej codzienności, tego że gdzieś jest jakaś głębsza prawda, która nam umyka, szukanie sensu istnienia. Bohater ostentacyjnie wyrzeka się "klasycznej" drogi do szczęścia, która symbolizuje jego brat (żona, dom itd. itp.) i popalając jointy próbuje rozpoznać znak od wszechświata, pokazujący mu "jak żyć". Jest to postać i karykaturalna, wszyscy mają go dość i nagabują by się ogarnął, i tragiczna, gdy sam przyznaje bratu, że to czekanie na znak wcale nie czyni go szczęśliwym. Niestety autorzy by uniknąć konieczności wyciągania jakichkolwiek głębszych wniosków, mrugają do nas porozumiewawczo, że te pozory głębi to jedna wielka ściema, i fundują nam niezwykle melodramatycznym finał w którym wyczekiwany znak się w końcu pojawia, a wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Szkoda, bo tak niewiele twórców próbuje zmierzyć się z tymi problemami, które nurtują na pewno niejednego 30-latka, nawet jeśli nie stać go by spędzać całe dnie na dumaniu odpalając jednego blanta od drugiego. No nic jak widać sami ciągle odpowiedzi szukają.


czwartek, 2 sierpnia 2012

Mroczny Rycerz powstaje *****

Jestem dużym fanem filmów o Batmanie. Dotyczy to jednak dwóch pierwszych części w reżyserii Tima Burtona z Michaelem Keatonem w roli tytułowej. Następne historie były już słabsze i dopiero Christopher Nolan "zwrócił" temu bohaterowi życie. Chociaż przyznaję, że o ile "Batman - Początek" był dla mnie filmem dobrym, ale nie takim, który będę wspominał po latach, to już "Mroczny Rycerz" takim dziełem się stał.

"Mrocznego Rycerza..." od początku ogląda się znakomicie. Pierwsze półtorej godziny to pokaz czystej, doskonałej rozrywki, przy której nie sposób się nudzić. Są i efekty specjalne (na szczęście nie dominują nad fabułą), ciekawy wątek, świetnie zarysowane postaci oraz jeszcze bardziej dynamizująca akcję, poruszająca muzyka Hansa Zimmera. Kolejna godzina to już dzieło głębsze, odwołujące się bardziej do przeszłości życia Bruce'a Wayne'a (jak chociażby przewijający się bohaterowie z poprzednich części trylogii). Film pozbywa się lekkości i zabawności z początku, robi się bardziej mroczny i ma zaskakujące zakończenie.

Nie wiem czy Nolan zrobił to przypadkowo czy też nie, ale w filmie jest wiele nawiązań do innych obrazów kinematografii. Walka policji ze zbirami Bane'a i sam jego pojedynek z Batmanem przypominają mi nieco epicki rozmach walk z "Gangów Nowego Jorku" i konfrontację Daniela Day Lewisa z Liamem Neesonem (pojawił się w epizodzie filmu). Motyw z dwiema kobietami, kręcącymi się wokół Batmana/Wayne'a - to też stary jak świat chwyt wykorzystywany chociażby z serii o Bondzie. Z kolei sceny na moście przypominają mi świetnie przedstawioną pod względem realizacyjnym scenę bitwy o most Golden Gate w San Francisco, w opisywanej przez Mr. White'a "Genezie planety małp". A sam Bane to miks przypakowanego dresa, z maską Hannibala Lectera i głosem Dartha Vadera. Ale nie ma tutaj kalki innych filmów. Nolan ma swój własny, niepowtarzalny styl. I - co najwyżej - umiejętnie powiela pewne efekty z innych filmów, robiąc to nawet lepiej od swoich poprzedników.

Co należy cenić w filmach Nolana to fakt, że świetnie łączy rozrywkę z nieco ambitniejszym kinem. Motywem przewodnim (tak jak w poprzednich częściach tej serii) jest walka Wayne'a ze swoimi duchami przeszłości i słabościami. Ciekawy jest też wątek związany z mechanizmami sprawowania władzy przez państwo. W pewnym momencie uświadamiamy sobie, że lepiej żyć w skorumpowanym świecie, w którym jest jednak pewien porządek i ład, niż funkcjonować w świecie anarchii, jak to jest ukazane w momencie przewrotu dokonanego przez Bane'a. W Gotham rządzonym przez przeciwnika Batmana króluje bezprawie, a role sędziów przyjmują dawni wrogowie naszego dzielnego nietoperza.

Świetnie grają aktorzy. Bale utwierdził mnie w przekonaniu, że jest idealnym odtwórcą Batmana (chociaż zawsze będę miał sentyment do Keatona). Tom Hardy jako Bane zdaje egzamin. Nie jest aż tak genialny jak Heath Ledger w roli Jokera, ale w przeciwieństwie do Ledgera nie dominuje nad fabułą, tylko potrafi się umiejętnie do niej wpasować. I pomimo to i tak pozostać w pamięci. Mam pewien dylemat z oceną Anne Hathaway w roli Catwoman. Z jednej strony jest niezwykle zabawna, wdzięczna i świetnie prezentuje się w obcisłym kostiumie. Z drugiej jednak strony brakuje mi w niej... kotki (jej kostium przypomina bardziej wdzianko jakiejś wonderwoman, a nie kocicy). No i brak słynnego "miau" (pamiętna Michelle Pfeiffer z dawnej wersji świetnie potrafiła to oddać) stanowi dla mnie pewien niedosyt. Aktorzy drugiego planu (Oldman, Caine, Freeman) nie stanowią tła, tylko wzbogacają fabułę i wartość filmu. Nieźle wypada również Gordon-Levitt w roli młodego policjanta Johna Blake (jeśli będzie kontynuacja Batmana, to mamy nowego Robina). Chyba jedyna rola, która mnie nieco zawodzi, to postać Mirandy Tate w wykonaniu Marion Cotillard. Francuska aktorka gra za bardzo teatralnie i wypada blado wobec kreacji innych osób.

Pomimo pewnych logicznych nieścisłości (nie chcę pisać jakich, aby nie psuć frajdy z oglądania) film uważam za świetny i żałuję, że to już koniec Batmana w wykonaniu Nolana. Reżyser, co prawda, zostawił pewną furtkę swoim następcom, ale wątpię, aby była szansa na dzieło na podobnym poziomie. Póki co możemy rozkoszować się jego kunsztem i najlepszym filmem wakacji.

Chyba najlepszy trailer jaki znalazłem w sieci, z niezwykle dowcipnym zakończeniem: