czwartek, 22 listopada 2012

Zakochani w Rzymie ****

Po namiętnej Barcelonie i magicznym Paryżu, zaskoczenie. Allen pokazuje Rzym nie jako wieczne miasto, lecz w roli metropolii, w której wszyscy gnają, wpadają w frustrację, czują się zagubieni lub wręcz błąkają się w gąszczu podobnych ulic. Nie brak oczywiście zdjęć znanych miejsc i zabytków, ale ich urok zanika gdzieś pośród gwaru i pośpiechu.

Tytuł filmu z lekką ironią nawiązuje do historii bohaterów czterech różnych wątków. Widz poznaje losy młodego małżeństwa z prowincji, które gubi się we własnych uczuciach i pragnieniach za sprawą rzymskiej atmosfery. Ona, nie bacząc na swój stan cywilny, wdaje się w romans ze sławnym aktorem, on, pomimo starań bycia wiernym żonie wodzony jest na pokuszenie przez ponętą prostytutkę (Penelope Cruz). Drugą parę w filmie stanowią zakochani, których związek wystawiony jest na próbę za sprawą zalotów atrakcyjnej przyjaciółki. Proces przemiany narzeczonego (Jesse Eisenberg) i ewolucję jego uczuć obrazują dialogi z przypadkowo napotkanym Johnem (Alec Baldwin). Kolejny wątek poznajemy za sprawą zakochanej w rzymianinie amerykanki, córki Allena, artysty, którego wszelkie pomysły wyprzedzają obecną epokę i tym samym okazują się klapą. I ostatnia historia to opowieść o przeciętnym obywatelu Rzymu (Roberto Benigni), który niespodziewanie i bez przyczyny staje się medialną gwiazdą i guru paparazzich, co oczywiście sprawia, że jego życie obraca się o 180 stopni.

Allen prezentuje współczesny stosunek do wartości albo brak wartości w nowoczesnym świecie. Historie te według mnie obrazują dążenie do odnalezienia swojego miejsca w życiu, stworzenia czegoś niebywałego, odnoszą się do naszej natury i talentów a jednocześnie do realizowania się w życiu zgodnie z własnymi pragnieniami. W rewelacyjny sposób zadrwiono także z machiny mediów, których pogoń za nieistniejącą sensacją urosła obecnie do rangi paranoi. W "Zakochanych..." wiele jest nawiązań do całej twórczości Allena, jednak bez pryzmatu poprzednich filmów również można zachwycić się satyrą i wyśmianiem charakterystycznego dla współczesnego człowieka trybu postępowania.

Ciężko nie oceniać filmu w oderwaniu od, jak dla mnie przewspaniałej, "Vicky, Christiny, Barcelony", w porównaniu do której wypada jednak słabiej. Minusem filmu jest też kiepska gra Eisenberga, który wygląda i zachowuje się w miłosnej sieci Rzymu identycznie jak w akademiku, w którym tworzył podwaliny facebooka.

Nie wiem czy fani Allena cenią całą jego twórczość, do mnie każdy film przemawia w różnym stopniu. Z ostatnich filmów, nie przepadam za "Co nas kręci, co podnieca", a "Zakochanych w Rzymie" uplasowałabym gdzieś pomiędzy "Przystojnym brunetem" a "Paryżem" i "Barceloną". Jak wiadomo gusta bywają różne, jednak film mogę polecić każdemu kto chce się trochę rozerwać przy niebanalnej komedii, która oprócz dobrego humoru wnosi sporo rozważań nad relacjami międzyludzkimi i rozumieniem współczesnego życia i jego wartości.

sobota, 17 listopada 2012

Pół na pół *****

Rak. Taka diagnoza brzmi jak wyrok. Słyszącemu ją, boleśnie uświadamia jego własną śmiertelność, o której tak łatwo zapomnieć, zatracając się w codzienności. 50/50. Takie szanse na przeżycie znajdzie w internecie główny bohater Adam, grany przez Josepha Gordon-Levitta, gdy dotrze już do niego to, co beznamiętnie zakomunikował mu lekarz. Nie ma dobrego momentu by usłyszeć taką diagnozę. Na pewno nie wtedy, gdy się ma dwadzieścia kilka lat, nie pije, nie pali, segreguje śmieci i nigdy nie przebiega na czerwonym. Nie - gdy dopiero zaczęło się żyć.

Scenarzysta Will Reiser dobrze wie o czym opowiada. Parę lat temu u niego też zdiagnozowano nowotwór. Wybór formy, którego dokonał, mieszaniny sit-comowych żartów z trochę telewizyjnym dramatem, był na pewno zabiegiem celowym. Film nie stara się realistycznie przedstawić cierpienia osoby chorej, przechodzącej chemioterapię. Bohatera widzimy raczej w dobre dni, gdy dolegliwości się nie nasilają i pozwalają mu w miarę normalnie funkcjonować. Dzięki temu nasza uwaga skupia się na postawach ludzi otaczających Adama, a film staje się prawdziwym studium charakterów.

Obserwujemy jego dziewczynę (Bryce Dallas-Howard), która czuje się w obowiązku wspierać swojego chorego chłopaka, mimo że nie wiązała z nim swojej przyszłości. Najlepszego przyjaciela Adama (w tej roli Seth Rogen, w rzeczywistości przyjaciel Willa Reisera), który pod płaszczykiem wulgarnych żartów skrywa prawdziwą troskę. Nadopiekuńczą matkę Adama (świetna Ajelica Huston), która musi zmierzyć się z chorobą dziecka, równocześnie opiekując się już chorym na Alzheimera jego ojcem. Również świeżo upieczoną psychoterapeutkę (Anna Kendrick), która wbrew zasadom emocjonalnie wiąże się ze swoim pacjentem i chorych, których Adam poznaje chodząc na chemioterapię, będących już na innym stadium leczenia i dzielących się swoim doświadczeniem.

W czym na pewno duża też zasługa reżysera Jonathana Levine, wszystkie te postacie są pełnokrwiste i świetnie zagrane. Ewoluują razem z rozwojem fabuły, ujawniając swoje prawdziwe ja, skrywane gdzieś głęboko za maską, którą przyjmują w obliczu choroby. Główny bohater, choć co zrozumiałe skupiony na sobie i walce z chorobą, odkrywa z czasem, że wspierający go bliscy, również potrzebują jego troski i że nie przeżywa swojej tragedii sam.

Mimo trochę telewizyjnej formy "Pół na pół", to jeden z najlepszych filmów jakie miałem okazję ostatnimi czasy oglądać. Bez popadania w bardzo dramatyczny ton, porusza. Uświadamia, że każdy z nas - lub naszych bliskich - może zachorować. Pod trochę rozrywkowym płaszczykiem przemyca wiele spostrzeżeń człowieka, który z taką sytuacją musiał zmierzyć się naprawdę.



niedziela, 11 listopada 2012

Obława ****

Dehumanizacja, surowość, brutalność, poczucie totalnej beznadziei - to motywy, które w ostatnim czasie są specjalnością Wojciecha Smarzowskiego. "Obława" Marcina Krzyształowicza niejako wpisuje się w nurt kina "depresyjnego" tworzonego przez autora "Domu złego" czy "Róży".

Głównymi postaciami filmu są partyzanci, którzy w trakcie II wojny światowej w bardzo surowych warunkach walczą z Niemcami i zdrajcami Polski. I właśnie tych ostatnich rozlicza partyzancki "cyngiel" - kapral Wydra (Marcin Dorociński), wykonujący wyroki dla Państwa Podziemnego na kolaborantach, działających na rzecz Niemców.

To, co jest niewątpliwym atutem filmu to jego klimat. Dzięki znakomitym zdjęciom Arkadiusza Tomiaka - ponury, ascetyczny, leśny krajobraz towarzyszy widzom przez cały film. Partyzanci głodują, chodzą zmarznięci, schorowani, w podartych ubraniach. Ich zachowanie również odbiega od normy przyjętej w dotychczasowych polskich filmach wojennych, bo są zaskakująco wulgarni (ich dialogi brzmią jak dla mnie momentami zbyt współcześnie). Opowieść Krzyształowicza odmitologizuje ludzkie postawy. Nie ma tradycyjnego podziału Polacy - dobrzy, Niemcy - źli. Fabuła skupia się na czterech postaciach, które nie są krystalicznie czyste, ale których postawy życiowe da się w pewnym stopniu, przynajmniej częściowo, usprawiedliwić. Mam wrażenie, że wszyscy bohaterowie w filmie mieli w sobie pokłady dobra, ale właśnie bestialska wojna zmusiła ich do zachowań, do których w normalnym życiu by się nie dopuścili. Retrospekcje wplecione w historię początkowo stwarzają wrażenie chaosu, ale pod koniec filmu znajdują logiczne uzasadnienie.

Wszyscy recenzenci chwalą Marcina Dorocińskiego. Owszem, jego rola porusza, ale dla mnie momentami aktor ten gra za bardzo "na jedną modłę" i posługuje się podobnymi środkami wyrazu, jakie można było obejrzeć u niego w jego poprzednich występach. Chętnie zobaczyłbym go w innej, mniej dramatycznej roli, bardziej cynicznej i ironicznej (jak np. w "Rewersie"). Świetnie gra Maciej Stuhr. Jego rola kolaboranta Henryka Kondolewicza jest chyba najbardziej złożoną w filmie. Początkowo pokazany jako zdrajca, później przy bliższym poznaniu zaczynamy go coraz bardziej żałować. Kolendowicz jest niespełniony emocjonalnie i fizycznie w małżeństwie, jest człowiekiem nieszczęśliwym. W pewnym sensie - dzięki grze Stuhra - jego postaci jest mi chyba najbardziej żal w filmie. Panie - Sonia Bohosiewicz i Weronika Rosati - grają dobrze i poprawnie, ale na pewno są w cieniu ról męskich.

W dramacie Krzyształowicza zabrakło mi muzyki. Pojawia się co prawda w trakcie odwetu Wydry na Niemcach nieco frywolna piosenka słuchana przez niemieckich żołnierzy, która jakby była puszczona w antytezie do zbliżających się dramatycznych wydarzeń, jednak nie ma jakiegoś stałego motywu muzycznego w trakcie filmu. Bohaterom towarzyszy leśna głusza i być może jest to celowy zabieg reżysera, aby jeszcze bardziej zwiększyć dramatyzm i napięcie, bez rozpraszania dodatkowymi efektami.

Mam mieszane uczucia, co do oceny tego filmu. Nie czuję się na tyle kompetentny, aby "wchodzić w buty historyków" i oceniać na ile ta historia odpowiada prawdzie. Zdaję sobie sprawę, że polski żołnierz nie zachowywał się jak Hans Kloss czy Janek Kos. Nie zawsze był bohaterski i heroiczny. Myślę, że pogłębianie świadomości Polaków na temat tego, co było złe w trakcie drugiej wojny światowej, jest ważne i konieczne. Tym niemniej film Krzyształowicza można ocenić w kategorii czegoś mocnego, ale pozostawiającego (przynajmniej mnie) w stanie zmęczenia psychicznego. Lubię kino, które daje chociaż odrobinę optymizmu i nadziei na lepsze jutro. "Obława" zastrzyku pozytywnej energii nie daje, ma klimat mocno dekadencki i depresyjny. Na pewno jednak skłania do refleksji i analizy ludzkich zachowań. I przede wszystkim daje do myślenia w kwestii ciężkich wyborów, których mam nadzieję, że moje i przyszłe pokolenia nigdy nie będą musiały podejmować.



czwartek, 8 listopada 2012

Dwoje do poprawki ****

Trzydzieści lat razem. Na pozór stare dobre małżeństwo. Po bliższym zapoznaniu, z perspektywy widza, obcy sobie ludzie. W rzeczywistości cudowna para, która na własne życzenie i z powodu rutyny straciła dawną bliskość.

Niezastąpiona Meryl Streep pojawia się tym razem w roli Kay - perfekcyjnej Pani domu, ale jednocześnie nieszczęśliwej małżonki. Tommy Lee Jones w roli Arnolda, zrzędliwego doradcy podatkowego, jest według mnie bohaterem skomplikowanym, którego z każdym kadrem rozumiem coraz lepiej i nawet zaczynam lubić. Para spędza życie pod jednym dachem i chyba tylko to ich łączy. Ignorują siebie nawzajem, nie są już w stanie okazywać sobie uczuć, a nawet rozmawiać. Kay, nie godząc się na spędzenie reszty życia w "samotności", postanawia dać szansę związkowi, który kiedyś był prawdziwy i decyduje się na terapię małżeńską. Cynik i maruda Arnold nie chce (i nie potrzebuje?) oczywiście brać udziału w przedsięwzięciu, ale Kay znając męża na wylot znajduje sposób, aby go przekonać. Kolejne dni terapii ujawniają jakimi są ludźmi, dlaczego się od siebie oddalili, a co najważniejsze stawiają ich przed dylematem, czy chcą i są w stanie zmienić się i odszukać utraconą namiętność. Wspaniale wykreowana jest ewolucja postaci Arnolda, który wyłania się spod pancerza narzekań i odsłania swoje słabości, lęki i cierpienia. Jednocześnie jest przezabawna! Postać irytującej, nieatrakcyjnej małżonki nie ukazałaby problemu oddalenia się od siebie pary, gdyby nie wspaniała gra Meryl Streep.

Z jednej strony film jest barwną komedią. Odkrywanie tabu, jakim jest seks około 60-letniej pary, odbywa się w sposób bardzo śmieszny. Z drugiej strony to prawdziwy dramat skłaniający do refleksji nad przemijaniem. Po pierwsze bolesna jest świadomość, że życie ludzi, którzy odchowali swoje potomstwo, może nie mieć dalszego celu, a bez niego wydaje się skoncentrowane na pozbawionych sensu codziennych czynnościach. Po drugie kwestia rutyny, która wkracza przecież w każdy związek, powoduje że po obejrzeniu filmu nie sposób nie zadać sobie pytania, jak będzie wyglądało moje życie za kilka - kilkanaście lat (albo jak wygląda) i co robię w kierunku pielęgnowania uczuć, relacji, dbania o drugą osobę (lub co jeszcze mogę zrobić). Wreszcie, po trzecie - seks. Film uświadamia jak bardzo niezaspokojenie w łóżku potrafi zrujnować związek, a jednocześnie obnaża tabu. Czyż nie jest tak, że małżeństwa wiedzą o sobie wszystko, a nie rozmawiają o swoich fantazjach, nie starają się podejmować tematu pożądania i seksualne tabu doprowadza ich do frustracji.

Film polecam osobom w każdym wieku (uwaga, wybranie się na niego z dzieckiem albo rodzicem może być krępujące :) ), albo może nawet bardziej parom z młodym stażem. Może na etapie "motyli w brzuchu" warto zastanowić się na czym będzie opierał się związek i czy przetrwa próbę czasu. I powiedzieć sobie jasno, że bez własnych starań i walki o uczucia skazany będzie na porażkę. Warto poświęcić półtorej godziny  i zastanowić się nad życiem, relacjami z drugą osobą i sobą samym, a przy okazji podejrzeć profesjonalne aktorstwo i pośmiać się do łez.



poniedziałek, 5 listopada 2012

Kobieta w czerni **

Wszystko zaczyna się tak, jak powinno. Młody londyński prawnik (Daniel Radcliff w pierwszej roli po "Harry Potterze"), samotny ojciec czterolatka, którego matka umarła przy porodzie zostaje wysłany na prowincję, by zbadać papiery opuszczonego domu na mokradłach. Okolica skąpana jest w tajemniczej mgle. Przerażeni tubylcy robią wszystko, by nakłonić go, aby jak najszybciej wrócił skąd przyszedł, ale że jego posada wisi na włosku, nie waha się ani chwili i przekracza próg posiadłości.

"Kobieta w czerni" ma kilka mocnych punktów. Zdjęcia trzymają klimat, plenery są niesamowite, a wspomniana posiadłość już samym wystrojem, pełnym przerażających lalek, budzi niepokój. Choć reżyser trochę nadużywa tanich sztuczek (bardzo głośny dźwięk, który niczym śmiech w sitcomie mówi widzowi jasno, teraz masz się wystraszyć), to do jego roboty nie można się jakoś bardzo przyczepić. Jest kilka dobrze zrobionych scen, jak ta w której bohater przygląda się wirującej zabawce dającej namiastkę animacji.

Niemniej mnie, fana takich filmów jak "Inni", "Sierociniec", czy "Szósty zmysł", ta angielska produkcja, mimo dobrego poziomu technicznego, rozczarowała. Winny jest scenariusz. Choć historia czerpie garściami z tradycji filmów grozy, to ja jej nie kupuję. Zło, klątwa by było wiarygodne, musi mieć albo dobre uzasadnienie, albo źródło. W "Kobiecie w czerni" "kara", jak dla mnie, jest absolutnie niewspółmierna do "winy" i do tego skierowana jakby zupełnie w losową stronę. Podobnie absurdalny wydał mi się pomysł bohatera na walkę z tym złem. Najgorsze jest chyba zakończenie. W jednej scenie widzimy i zmarłą cztery lata temu żonę głównego bohatera i złą kobietę w czerni. O co kaman? Czy to kobieta w czerni zabiła ją przy porodzie? Czy autor sugeruje, że wszystkie dusze błąkają się po ziemi po śmierci? Nie mam pojęcia. W żaden sposób nie wynika to logicznie z wcześniejszych wydarzeń, za to niestety otwiera furtkę do zrobienia sequela.

Mimo naprawdę niezłych ocen jakie zebrała "Kobieta w czerni" od niektórych krytyków, osobiście bym jej nie polecił. Po seansie byłem bardziej zdezorientowany niż wystraszony, a to nie jest najlepsza rekomendacja dla horroru.



sobota, 3 listopada 2012

Uwikłanie ****

Kryminał jest od wielu lat bardzo zaniedbanym gatunkiem filmowym w Polsce i nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałem u nas jakiś film z tego rodzaju. Za "Uwikłanie" wzięli się nie lada fachowcy na polskim podwórku. Reżyserią zajął się Jacek Bromski (mający już doświadczenie w kinie sensacyjnym - pamiętne "Zabij mnie glino"), a o warstwę fabularną zadbał sam Juliusz Machulski, który przełożył powieść Zygmunta Miłoszewskiego na język filmowy. Co wyszło z działań tego duetu?

Zaczyna się od mocnego uderzenia. Już na początku mamy brutalne morderstwo (szpikulec w oku Krzysztofa Globisza - tego jeszcze w polskim kinie nie było). Za rozwiązanie sprawy biorą się - niedoświadczona pani prokurator Agata Szacka (Maja Ostaszewska) i doświadczony w śledztwach i w drinkowaniu komisarz Smolar (Marek Bukowski). Smaczkiem dodatkowym jest to, że główni bohaterowie znają się z przeszłości, co ma później swoje konsekwencje fabularne.

Film od samego początku ogląda się nieźle. Jeśli przymkniemy oko na pewne niedorzeczności (np. pani prokurator nawet w trakcie zwykłego niedzielnego spaceru z rodziną chodzi w obcisłych sukienkach i wysokich szpilkach), częste, przez co irytujące, najazdy kamerą na widoki Krakowa z lotu ptaka, czy oczywisty brak chemii pomiędzy Ostaszewską i Bukowskim (znacznie lepiej ta dwójka wypada w relacjach z innymi aktorami), to mamy przede wszystkim dosyć logicznie opowiedzianą historię, która wykracza poza ramy zwykłej intrygi kryminalnej. Pojawia się bowiem wątek esbecji i IPN. Na szczęście jest on umiejętnie wpleciony w intrygę i dosyć taktownie poprowadzony. Podobały mi się dwa momenty w trakcie tego wątku. Rozmowa archiwisty IPN (granego przez Adama Woronowicza) z naszą dzielną panią prokurator odnośnie problemu ujawniania i nieujawniania teczek - pokazuje dwa różne stanowiska w tej sprawie. No i sama rozmowa Szackiej z wszystko wiedzącym o archiwach IPN - Wenzelem (znowu świetny, pomimo krótkiej roli, Krzysztof Stroiński) na temat... Stanisława Barei, również może podzielić widzów.

Niejednoznaczne zakończenie pozostawia pewne niedopowiedzenie, ale nie chcę nic więcej pisać. Przedstawiony w filmie tzw. "układ" trzyma się mocno. Dawni esbecy są aż tak bezkarni, że trzeba się posługiwać ich metodami, aby ich wyeliminować. I jedyną szansą na walkę z nimi jest krwawy odwet, a nie legalne, prawne działania. Smutna to konkluzja.

Moja ocena filmu nie byłaby jednak aż tak wysoka, gdyby nie Andrzej Seweryn. Aktor ten dotychczas kojarzył mi się z rolami szlachetnych intelektualistów. Tymczasem tutaj gra zepsutego do szpiku kości esbeka, który jest gotów do największych podłości. Jego monolog do Krzysztofa Pieczyńskiego (bardzo dobra rola) w parku odnośnie "migdalącej" się młodej pary jest rewelacyjny. Można go porównać do kultowego już fragmentu z "Rejsu" i wywodu inżyniera Mamonia na temat kondycji polskiego kina. Chociażby dla niego warto ten film obejrzeć.



czwartek, 1 listopada 2012

Niewierni **

Po świetnych francuskich komediach, które miałem przyjemność obejrzeć w ostatnich latach, trafiłem na mocno reklamowany film "Niewierni". Temat męskiej niewierności plus kapitał w postaci twórców oskarowego "Artysty" z Jeanem Dujardinem w roli głównej to atuty, które narobiły mi sporego apetytu na błyskotliwą fabułę.

"Niewierni" to zbiór dziewięciu nowel, których wspólnym mianownikiem jest niewierność facetów. Większość z nich jest utrzymana w bardzo luźnej i żartobliwej formie. Dwie z nich są nieco poważniejsze. Pomysł na fabułę zdawał się być zatem ciekawy, bowiem z tematu zdrady można zawsze zrobić coś - jeśli nie interesującego czy intelektualnego - to przynajmniej zabawnego.

Film zrealizowało aż ośmiu reżyserów i pięciu scenarzystów, co jest chyba rekordem świata (myślę, że nawet "Przeminęło z wiatrem" nie miało aż tylu twórców ;). Wyszły z tego, co najwyżej może dwa skecze, które były śmieszne. Reszta to wyjątkowo toporne (z)gagi, w których przeplatają się mało wyrafinowane żarty sytuacyjne dotyczące seksu. A już końcówka filmu, gdzie dwóch głównych bohaterów jest ucharakteryzowanych na plakatach niczym Sacha Baron Cohen ze swoich "słynnych" filmów - to już kpina. Dwie ambitniejsze historie - wątek z mężczyzną zakochanym w młodej dziewczynie, dla której zdradza swoją żonę oraz historia małżeństwa, które postanawia wyznać sobie po latach gorzkie żale i tajemnice sypialni - pasują do reszty filmu jak pięść do oka. Szczególnie w tej drugiej opowieści chciano chyba postawić na inteligentniejsze dialogi rodem z filmów Woody'ego Allena, ale cóż... Po prostu nie udało się.

Co twórcy filmu chcieli wyrazić w większości tych historii? Dobre pytanie. Chyba po prostu pokazać, że monogamia jest nudna i wyśmiać filmy, w których istnieje romantyczna miłość, a zdrada jest karana. Wskazać, że ludzie często żyją w zakłamaniu, dusząc prawdziwe uczucia i emocje. Szkoda tylko, że zostało to przedstawione w tak słabym stylu i wyszedł z tego ciężkostrawny bigos.