czwartek, 31 stycznia 2013

Trust ****

David Schwimmer zawsze kojarzył mi się z rolą Rossa Gellera z "Przyjaciół". Trudno bowiem powiedzieć coś więcej o jego aktorskich dokonaniach. Stąd z niejakim zaskoczeniem przyjąłem fakt, że w filmie "Trust" Schwimmer wcielił się w rolę reżysera i dosyć nieźle sobie poradził z tym zadaniem.

14-letnia Annie Cameron pochodzi z dobrze sytuowanej, kochającej się rodziny. Dziewczynka nawiązuje przez Internet znajomość z 16-letnim Charliem. Jest nim zachwycona i powoli traci dla niego głowę - mimo że tak naprawdę nie wie kto się kryje po drugiej stronie monitora. Dochodzi w końcu do spotkania i czar pryska, bowiem Charlie okazuje się dorosłym facetem. Konsekwencje tego zdarzenia są niezwykle dramatyczne dla całej rodziny Cameronów.

Historia może nie stanowi czegoś nowego, o czym byśmy nie wiedzieli. Naiwna, spragniona uczuć nastolatka i wykorzystujący ją starszy pedofil, to nic oryginalnego, ale muszę przyznać, że film został zrobiony rzetelnie i mocno mnie poruszył. Przede wszystkim bardzo realnie pokazał problem pedofilii. Postacie są rzeczywiste, ze wszystkimi wadami i zaletami. I - co ważne - Schwimmerowi udało się zbudować nastrój. W filmie nie ma ostrych scen, nie ma krwawej wendety ojca, nie ma taniego sentymentalizmu. Są za to autentyczne emocje i trudna, rodzicielska miłość.

Bardzo dobrze zagrał Clive Owen. Szczęśliwy ojciec rodziny, który w momencie, gdy dowiaduje się o tragedii Annie, całkowicie się zmienia. W jego poczynaniach widać poczucie winy, że jej nie ochronił. I o ile najpierw koncentruje swoje siły na chęci schwytania pedofila, to później jednak uświadamia sobie, że zapomniał o córce i o tym wszystkim, co ona przeżyła. W pewnym momencie wydaje się, że psycholog jest bardziej potrzebny właśnie jemu, a nie jej. Młodziutka Liana Liberato, grająca Annie, jest również bardzo wiarygodna. Początkowo dziwiło mnie jej zachowanie względem oprawcy, które było trochę nietypowe. Później w miarę upływu filmu stopniowo zacząłem rozumieć jej sposób patrzenia na to wszystko, co się wydarzyło. Chyba najsłabszym punktem fabuły był wątek matki, która stała nieco obok tego zdarzenia i mam wrażenie, że Schwimmer skupił się w tej historii po prostu bardziej na przeżyciach ojca niż matki.

Film z pewnością nie wszystkim przypadnie do gustu, bowiem porusza temat nieco oklepany. Stanowi on jednak dobry dokument dla rodziców, a myślę, że i osoby lubiące kameralne dramaty nie będą rozczarowane.



Bogowie ulicy ****

Od jakiegoś czasu trwa moda na horrory w stylu "Paranormal activity", kręcone niby przez samych bohaterów filmu, domowymi sposobami. David Ayer, specjalizujący się w Hollywood w filmach o twardzielach, postanowił przeszczepić tą konwencję na grunt filmu policyjnego.

W filmie przez cały czas towarzyszymy dwójce młodych kozaków z policji Los Angeles. Jako, że zawsze musi być jakiś powód uzasadniający dlaczego bohaterowie kręcą wszystko wokół nich, akurat jeden z nich, Brian Taylor (Jake Gyllenhaal) realizuje projekt na popracowe zajęcia z kinematografii. Postanawia pokazać prawdziwe życie gliny z LA, filmując każdy krok swój i swojego partnera Mike'a Zavali (Michael Peña). Okolica, którą patrolują, znajduje się akurat w przełomowym okresie. Gangi latynoskie powoli wypierają te złożone z afro-amerykanów, coraz śmielej poczynają sobie na jej terenie meksykańskie kartele narkotykowe i nasi bohaterowie znajdą się w samym środku tego zamieszania.

"Bogowie ulicy" nie zaskakują w warstwie fabularnej. To dobrze napisana, ale jednak złożona z wielu klisz historia dwóch luzaków, twardzieli, których po prostu nie sposób nie polubić. Dorastali razem, jeden poznał już miłość swojego życia i spodziewają się dziecka, drugi jeszcze szuka. Jest kilka tanich wzruszeń, obowiązkowo surowy, ale kochający sierżant... Nic czego nie widzieliśmy wcześniej, nic czego byśmy się nie spodziewali. Niemniej wszystko to podane w nowej formie wydaje się świeże i autentyczne. Reżyser, w przeciwieństwie chociażby do autora nieszczęsnego "Sępa", trzyma się swojego pomysłu konsekwentnie i moim zdaniem udaje mu się wytworzyć złudzenie, jakbyśmy oglądali prawdziwy kawałek policyjnej roboty. Efektu nie psuje nawet to, że nagina trochę konwencję. Wiele ujęć jest z kamer, których bohaterowie nie mieli prawa trzymać, ale dzięki temu obraz nie męczy, widzimy więcej szczegółów, a narracja zyskuje na płynności. W tym że to wszystko ostatecznie zagrało duża również zasługa aktorów. Mimo że obsadzeni w raczej nietypowych dla siebie rolach (szczególnie Michael Peña, z czego zresztą na początku sam poniekąd żartuje), wypadli całkiem wiarygodnie.

By przypomnieć sobie film policyjny, który oglądałem z równą przyjemnością, musiałbym chyba sięgnąć aż do "Dnia próby", napisanego zresztą również przez Davida Ayera. "Bogowie ulicy", w przeciwieństwie do wielu ostatnich produkcji, pokazują policję w zaskakująco korzystnym świetle. Pozwalają docenić ciężką i rzadko przyjemną pracę zwykłych policjantów i mimo że czasami zbyt łatwo uderzają w patetyczne tony, to absolutnie jest to kawał solidnej rozrywki.



niedziela, 20 stycznia 2013

Człowiek roku **

Sławny i lubiany komik Tom Dobbs (Robin Williams) decyduje się kandydować na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wspiera go przyjaciel i spec od PR Jack (Christopher Walken). Pomimo iż całe przedsięwzięcie miało być pół żartem pół serio, kampania pełna krytyki wobec innych kandydatów oraz bezpartyjność i zawód głównego bohatera sprawiają, że wygrywa wybory. Zapowiada się komedia na długi, zimowy wieczór? Niestety to tylko zapowiedź.

W czasach, w których społeczeństwo ma dosyć siły mediów i lobbystów, sam pomysł stworzenia satyry politycznej wydaje się niezły. Wyśmianie programów wyborczych i całej procedury wyboru demokratycznego kandydata mocno do mnie trafia. I na tym koniec. Wdrożenie koncepcji jest strasznie nieudolne. Bohater, jak na komika przystało, zarzuca nas setkami tekstów, tyle tylko że jego słowotoki w ogóle nie są zabawne. Jako, że poczucie humoru każdy ma inne, daję filmowi szansę. Niestety przekształca się w nudny romans, ze scenami rodem z telenoweli.

Eleonor (Laura Linney), pracownica firmy, która opracowała system zliczania głosów, odkrywa błąd. Program źle dodawał oddane głosy, wyniki wyborów są zatem nieważne. Oczywiście firma próbuje wszystko zataić, a zdesperowana kobieta za wszelką cenę dąży do tego, aby prawda ujrzała światło dzienne. I od tej pory film z zacięciem telenoweli oddala widza od momentu przekazania prezydentowi - elektowi prawdy. W międzyczasie między bohaterami rodzi się miłość...

Powstaje opera mydlana, która ma coraz mniej wspólnego z polityką. Poznajemy komika jako człowieka prawego, pragnącego szczęścia, będącego wspaniałym przyjacielem. Do tego wplatane są sceny parodiujące thrillery (np. próby wykończenia Eleonor przez jej pracodawcę) oraz filmy akcji (np. komputerowe rozpracowanie banalnego błędu w zliczaniu głosów). Sceny są mocno przerysowane, wręcz naiwne, ale efekt parodii nie bardzo się udaje. Mało zabawny prezydent - komik o wspaniałym sercu, ciągłe przeszkody w poznaniu przez niego prawdy o fałszerstwie, cudowna miłość, naiwne sceny kryminalne i jeszcze głupsze rozszyfrowanie kodu komputerowego odpowiedzialnego za oszustwo wyborcze - wszystko razem daje żenujący efekt.

Pomyślałam, że nie trafia do mnie dowcip amerykański i przez to zaniżam ocenę filmu, ale przecież zdarzają się hollywoodzkie komedie, przy których śmieję się do łez. Poza tym, nie tylko w braku zabawnych scen tkwi problem. Cały scenariusz jest nieprzemyślany i płytki. Komedie są co do zasady lekkie i przyjemne, ale jednocześnie muszą trzymać jakiś poziom. Konkludując myślę, że szkoda, iż całkiem ciekawy pomysł został tak fatalnie zrealizowany.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Sęp **

Warszawa. Finał procesu jednego z najbardziej niebezpiecznych ludzi w kraju. W biały dzień, przy włączonych kamerach, tajemnicza grupa przeprowadza brawurową akcję odbicia oskarżonego i rozpływa się w powietrzu. Jak chwilę później się dowiemy, to nie pierwszy taki przypadek i szef policji powołuje specjalny zespół, który ma na celu wyjaśnić ostatecznie tajemnicze zniknięcia. W jego skład wchodzą zaufani generała: weteran, zastępca szefa CBŚ Bożek (Daniel Olbrychski) i tytułowy Sęp (Michał Żebrowski) - absolwent astrofizyki(!), nadkomisarz wydziału wewnętrznego.

Wbrew pozorom kino gatunkowe to nie jest łatwy kawałek chleba. W przypadku filmów autorskich staramy się odgadnąć wizję twórcy, poddajemy się jej i jedną, czy dwie nieudane sceny, sami przed sobą tłumaczymy, że nasz niegodny umysł nie rozszyfrował głębi w nich przekazanej. W przypadku kina gatunkowego nie ma miejsca na błędy. Wszyscy jesteśmy rozpieszczeni przez wirtuozów takich jak Scorsese, Spielberg czy Tarantino i gdy światła w kinie gasną, zaczyna się seans (tzn. już po 20 minutach reklam), oczekujemy, że historia, choć widzieliśmy ją już tysiąc razy, porwie nas na nowo i ockniemy się dopiero na końcowych napisach. By tak się stało, wszystkie elementy układanki muszą idealnie do siebie pasować. Jeśli cokolwiek się nie zgadza, budzimy się zbyt szybko, czas się dłuży i zamiast zrelaksowani, wychodzimy z kina zirytowani i zmęczeni. Niestety tak jest w tym przypadku.

"Sęp" to debiut filmowy Eugeniusza Korina (58 lat!) i wydaje mi się, że jak wielu debiutantów zwyczajnie chciał zrobić za dużo. Za dużo, za głośno, za szybko, za fajnie. Skończyło się tym, że powstał film ogromnie niespójny stylistycznie. Rozpoczyna się w szaleńczym tempie, można mieć wrażenie, że dynamizmem akcji i montażu próbuje co najmniej dorównać "Adrenalinie" z Jasonem Stathamem. Gdy na ekranie Sęp zostaje sam, te sceny w jego mieszkaniu, sny, gdy biega po mieście, z dominującą triphopową muzyką Archive, są jakby żywcem wyjęte z transowej poetyki Aronfskiego, by... płynnie przejść w coś na kształt policyjnego "Kac vegas" w chwili pojawienia się w polu widzenia obiektywu Pawła Małaszyńskiego. Gdy do akcji wkracza grająca niemalże anioła Ania Przybylska, ja się poddaję, bo już naprawdę nie wiem co oglądam. Zabrakło jakiejś myśli przewodniej, dominującego konceptu, jak również świadomości medium i jego ograniczeń. To ciągłe skakanie po stylistykach jest na tyle męczące, że w pewnym momencie nie mogłem już się doczekać, kiedy się ten film w końcu skończy. Przykłady można by mnożyć, ale autor nie potrafił nawet nagrać spójnie dwóch scen przesłuchań. Jedna jak z klasycznego kryminału, druga przypomina narkotyczną wizję.

Film jest poza tym zwyczajnie za długi. Jest w nim mnóstwo niepotrzebnych scen, postaci, które w żaden sposób nie popychają akcji do przodu. Zastanawiam się z czego może to wynikać, ale chyba najzwyczajniej w świecie z gwiazdorskiej obsady. Co postać to gwiazda. No skoro bierze się już do filmu takiego Pawła Małaszyńkiego, to trzeba coś dać mu zagrać. Tylko po co? Co ta postać wnosi do filmu, poza tym, że ilekroć się pojawia, rujnuje pieczołowicie budowane napięcie. Czy jego nazwisko jest tak wielkim magnesem by ryzykować integralność filmu, żeby ściągnąć go na plan? Sądząc chociażby po ilości teatrów w Warszawie, mamy w tym kraju wystarczająco aktorów, by obsadzić nieznanymi twarzami role epizodyczne. Tu nawet niunię czekającą na telefon od mężusia gra Anna Dereszowska... Jeśli chodzi jeszcze o obsadę, to nie bardzo rozumiem decyzję, by rolę Bożka powierzyć Danielowi Olbrychskiemu. Jest on bezdyskusyjnie jednym z największych aktorów w historii polskiego filmu, ale tu wygląda najzwyczajniej w świecie staro. Ledwo jest w stanie wypowiedzieć swoje kwestie, a gra bądź co bądź czynnego policjanta.

Autor przesadził również z podkreślaniem, jak fajni są jego bohaterowie. Inteligencja jest ostatnio sexy, więc gdyby nie to, że jest policjantem, Sęp, już dawno dostałby nagrodę Nobla. Przed akcją relaksuje się studiując teorię strun, a jego koncentracja jest tak wielka, że nawet lecący na cały regulator hip-hop nie jest wstanie go rozproszyć... Nie wiem czy to celowy pastisz, czy nie, ale nauki ścisłe nie są jednak takie proste, o czym się scenarzysta boleśnie przekonał. Gdy już zostaną starte imponujące obliczenia, których nie powstydzili by się bohaterowie "Teorii wielkiego wybuchu", na domowej tablicy bohatera nie pojawi się już nic mądrego. Ba, nie pojawi się nic, co miałoby jakikolwiek wpływ na akcję. Cały wysiłek poczyniony by uwiarygodnić wielką inteligencje bohatera okazuje się totalnie zbędny. Podobnie postać "anioła", czyli Nataszy McCormick. Dziewczyna po przeszczepie serca, właścicielka stadniny koni, instuktorka kickboxingu w komendzie głównej policji... Taaaak. To podrasowywanie bohaterów miało również negatywny wpływ na wiarygodność, osadzenia akcji w szarej warszawskiej rzeczywistości. Z jednej widzimy autentyczną salę sądową, ulice Pragi, pałace bossów mafijnych. Z drugiej, kryształowo uczciwy pracownik wydziału wewnętrznego może pozwolić sobie na mieszkanie, w którym mieści się pełno formatowa tablica akademicka.

"Sęp" ma dobre momenty. Podobają mi się sceny, w których występuje Fronczewski. Grabowski udanie wciela się w podwarszawskiego mafijnego bossa. Jest kilka niezłych dialogów, kilka ciekawych ujęć... Jednak te często same w sobie niezłe fragmenty są jak części układanki, które za nic nie chcą do siebie pasować. Gdy do tego wszystkiego dodamy jeszcze delikatnie mówiąc kontrowersyjne przesłanie końcówki filmu, to nie mogę go polecić nikomu nastawionemu na obejrzenie dobrze zrobionego thrillera.



sobota, 12 stycznia 2013

Hobbit. Niezwykła Podróż ****

Na początku muszę podkreślić, że nie należę do oddanych fanów Tolkiena ani filmowej trylogii "Władcy Pierścieni" oraz że oglądałam "Hobbita" w zwykłej wersji (być może osoby z wadą wzroku zgodzą się ze mną, że trzy godziny 3D jest zbytnio męczące). Poszłam zatem do kina z nastawieniem, że film jest mocno nakierowany na sceny wędrówki czy walki w trójwymiarze. Jako, że wymagam od kina czegoś więcej niż inwestycji milionów w efekty specjalne, podeszłam do filmu z rezerwą. Nie mniej jednak "Niezwykła podróż" okazała się lepsza niż oczekiwałam.

Myślę, że tworzenie filmu na bazie książki z gatunku fantastyki nie jest łatwym zadaniem. Czytając książkę, każdy na swój sposób tworzy wizje o tym, co przeczytał. Film musi sprostać tym oczekiwaniom. Tym razem sielskie, zielone krajobrazy krainy hobbitów, bajkowe i malownicze miasto elfów, mroczne podziemia goblinów i niebezpieczne tereny pełne orków, w połączeniu z cudowną muzyką (powtórzoną po części z Władcy), sprawiają że Peterowi Jacksonowi udaje się przekonać widza do swojej wersji wyobrażeń świata Tolkiena.

I tak za sprawą Hobbita, Thorina, Gandalfa, ich towarzyszy, sprzymierzeńców oraz wrogów, przepięknych krajobrazów, efektów specjalnych powstaje połączenie baśni i przygodówki, czasem z patosem i powagą, innym razem z humorem, dałam wciągnąć się w niezwykłą podróż i dotąd mi obojętny świat stworzony przez Tolkiena.

Reżyserowi powiodło się też, w moim odczuciu, stworzenie kreacji tytułowego bohatera. Nie bez znaczenia w tym przypadku pozostaje dobór aktora. Martin Freeman spisał się świetnie. Od pierwszych chwil dał się poznać z nie najlepszej strony, by potem ewoluować do roli bohatera, z którym sympatyzuję (jakież to szczęście, że roli tej nie dostał, pomimo ubiegania się, Daniel Radcliffe). Czytałam opinie, że w przypadku Bilbo Baggins'a niepotrzebnie scenariusz filmu wychodzi poza treść książki i dopowiada pewne wątki, a ścieżka kariery "od zera do bohatera" jest mało wiarygodna. Ja uważam jednak, że nie można zapominać, że cała historia jest baśnią, a skoro o Hobbicie powstają aż trzy filmy, to chyba dobrze, że jego rola jest rozbudowana.

Świetnie zagrał również Richard Armitage, odtwarzający postać Thorina Dębowej Tarczy. Potrafi ukazać widzom bohatera przepełnionego nienawiścią za to co spotkało jego oraz jego bliskich i naród, jest wiarygodny w swoim dążeniu do zdobycia utraconego królestwa i urzeka oddaniem i poświęceniem dla Krasnoludów. Choć jest niepełnym władcą - nie rządzi swoim królestwem - daje się zauważyć, że jest do owej władzy predystynowany, ma charyzmę i zdolności przywódcze. Muszę jednak zauważyć, że przewidziana w scenariuszu niechęć Thorina do nie umiejącego wojować Hobbita, zmieniająca się w wielkie uznanie dla bohaterstwa Bilbo, jest trochę banalna i naiwna. Doskonale rozumiem, że Hobbit ma się zmienić podczas swoich przygód, ale dodatkowe uwypuklanie tego faktu szacunkiem króla Krasnoludów zaczyna przypominać nawracającą się macochę kopciuszka.

Film jest dość długi, ale szybko mi zleciał. Bohaterowie dają się polubić i wciągnąć w swoją historię. Dopiero bliżej końca miałam wrażenie, że odczuwam przesyt bicia się potworów i ucieczki przed nimi. Zazwyczaj wybieram się do kina na dramaty z przesłaniem i mogłabym narzekać, że w "Hobbicie" oglądam tylko sceny walki i wędrówki i znowu walki. Nie będę jednak na to narzekać, bo taka krytyka odnosiłaby się głównie do Tolkiena, nie zaś do Petera Jacksona. "Hobbit" spełnia wszystkie cechy swojego gatunku i nie wszystkim musi się podobać. Polecam go jednak takim osobom, które nawet jeśli nie są wielbicielami fantastyki i przygodówek, to są otwarte na tego typu filmy i chętnie zobaczą baśń z ciekawymi krajobrazami i efektami. O fanach Tolkiena nie wspominam, bo wierzę, że ci pójdą do kina bez względu na recenzje.

Podsumowując w trzech słowach: film jest ładnie zrobiony, wciagajacy i przyjemny. Czekam na dalsze losy Bilbo i nawet rozważam przeczytanie "Władcy Pierścieni", ale pięć gwiazdek wolę zachować dla lepszych filmów. Komputerowe efekty i krajobrazy Nowej Zelandii to sukces podany na talerzu, a ja oczekuję, aby film wciągnął mnie czymś więcej, tylko wtedy zapamiętam go na dłużej. A w tym przypadku obawiam się, że nim doczekam się drugiej części "Hobbita", będę znów musiała obejrzeć pierwszą. Tym bardziej, że kiedy oczekiwałam na rozwój wydarzeń, pojawiły się napisy końcowe. Nie wiem czy kręcenie trzech filmów na bazie jednej książki, która w zasadzie nie dzieli się na części, jest czymś więcej niż tylko wieloletnim planem na zarabianie pieniędzy.



piątek, 11 stycznia 2013

Bejbi blues **

Po sukcesie "Galerianek", Katarzyna Rosłaniec, postanowiła kontynuować tematykę "trudnej młodzieży" i w swoim najnowszym filmie "Bejbi blues" idzie krok dalej. Bohaterką jej filmu jest 17-letnia Natalia, która zostaje matką, bo... miała taki kaprys.

Ta niecodzienna historia już na samym początku wzbudziła moje wątpliwości. Owszem, co rusz słyszy się o małoletnich matkach, które po prostu "wpadły" i mają małego dzidziusia. Jednak już o tym, żeby nastolatka chciała mieć dziecko, bo to "fajne" i traktować je jak zabawkę, to przyznaję się, że jeszcze nie słyszałem. Chociaż podobno historia jest prawdziwa, także najwyraźniej nie nadążam za dzisiejszymi trendami...

Pomińmy jednak sam pomysł na fabułę i skupmy się na efektach dzieła pani Rosłaniec. Te wypadły dla mnie mizernie. Przede wszystkim sam pomysł pokazywania rzeczywistości poprzez kręcenie ujęć z ręki wypadł słabo, wręcz chaotycznie i drażniąco. "Skaczące" kadry miały chyba pokazać chaos i to, że młodzi żyją w ciągłym biegu. Tyle, że wyszła z tego denerwująca maniera, która po 20 minutach filmu męczy. Podobnie jak pokazywanie świata głównych bohaterów, który "uderza" po oczach barwami. Ściany klatek bloków są jaskrawe, a wnętrza tramwajów zielone. Nie za bardzo rozumiem, jaki był cel pokazania tej kolorowej rzeczywistości. Słabo też wyglądają przerwy pomiędzy ujęciami, wręcz jakby to były jakieś błędy montażowe. Generalnie pod względem technicznym film wypadł kiepsko. No, ale w końcu twórcy zawsze mogą stwierdzić, że po prostu nie zostali zrozumieni przez polskiego widza, który nie dorósł do sztuki zaprezentowanej przez nich w filmie ;)

W filmie nie ma ani jednej pozytywnej postaci, z którą można by chociaż trochę się utożsamić i starać się ją zrozumieć. Jest egoistyczna matka Natalii (Magdalena Boczarska - swoją drogą - fajna babcia z pani Magdy ;). "Teściowie", którzy poprzez wymuszone zachowania próbują zagłuszyć swoje wyrzuty sumienia. Jest wreszcie młodzież - wiecznie imprezująca, wulgarna i wręcz przerażająca w sposobie postrzegania rzeczywistości, a wśród niej wyjątkowo obleśny Seba (karykaturalny Mateusz Kościukiewicz - chyba najbardziej wyrazisty aktorsko z całego filmu). Wcielający się w ich role debiutanci (oczywiście poza Kościukiewiczem), podobnie jaki ci z "Galerianek", grają bardziej młodzieńczą werwą i świeżością niż warsztatem aktorskim, ale mimo wszystko wypadają nieźle. Są wiarygodni i naturalni, co jednak bywa regułą w przypadku naturszczyków. Głównej bohaterki - Natalii - w pewnym momencie jest mi żal, ale jej zachowanie pod koniec filmu jest bardzo jednoznaczne i porażające.

Co reżyserka chciała udowodnić tym filmem? Pokazać, że ludzka głupota i nieodpowiedzialność prowadzi do tragedii? Uświadomić młodym ludziom jak nie powinni się zachowywać? Wykazać znieczulicę, gdy nikt z sąsiadów nie zainteresował się losem 17-latki, nie wzywając chociażby do niej opieki społecznej? Nie wiem, bowiem film nie analizuje problemu "małolatów", nie pokazuje skąd się biorą ich patologiczne zachowania. Traktuje temat młodych bardzo powierzchownie - tworzy wręcz ich karykaturę, nie szukając przyczyn tego stanu rzeczy. Jest po prostu gorszą wersją "Galerianek", które przynajmniej były w miarę wyrazistą i niewydumaną historią. A już zakończenie "Bejbi blues" to po prostu refleksja, że można było te niespełna dwie godziny spędzić w znacznie lepszy sposób.



niedziela, 6 stycznia 2013

Unthinkable *****

Mocno niedoceniony, wręcz niezauważony w Polsce film Gregora Jordana, opowiadający o walce z terroryzmem w Stanach Zjednoczonych.

Początek historii zapowiada się jak standardowe kino o dzielnych amerykańskich agentach i złych muzułmanach. Film przedstawia historię jednego z nich - Yusufa Ata Mohameda, który nazywał się kiedyś Steven Younger i był amerykańskim ekspertem nuklearnym. Otóż Younger / Mohamed podłożył ładunki wybuchowe w trzech największych miastach Stanów Zjednoczonych, które zdetonuje w ciągu dwóch dni. Terrorysta daje się złapać policji i do wszystkiego się przyznaje, poza miejscem ukrycia ładunków. W celu wydobycia z Youngera informacji o bombach jednostki antyterrorystyczne wysyłają agentkę Helen Brody i tajniaka "H" Humphriesa.

Akcja toczy się głównie w sali, gdzie odbywają się przesłuchania Youngera. Zamknięte pomieszczenie i pewnego rodzaju gra pomiędzy terrorystą a przesłuchującymi pozwala skupić się na mocnych i wyrazistych kreacjach aktorskich. Jackson i jego tajemniczy "H" Humphries to osoba bardzo kontrowersyjna, brutalna, która ponad wszystko wyznaje zasadę "cel uświęca środki". Dzięki grze Jacksona ta barwna postać nabiera jeszcze większych rumieńców. Carrie-Anne Moss - jako agentka Brody - bardzo realistycznie pokazuje ludzki wymiar swojej postaci i stanowi zdecydowaną przeciwwagę dla działań Humphriesa. Na przykładzie tych dwóch bohaterów można się zastanowić, które podejście do walki z terroryzmem jest lepsze.

Chyba jednak wszystkich przebija gra Michaela Sheena. Younger w jego wykonaniu to majstersztyk. Jego przemiana, kiedy najpierw wygląda na załamanego i pogodzonego z losem, by później pokazać swoje cyniczne oblicze, to naprawdę czysta perfekcja. Muszę przyznać, że kojarzę tego aktora dotychczas z dwóch ról - tej z "Unthinkable" i z "The Damned United", gdzie wcielił się w rolę charyzmatycznego trenera piłkarskiego Briana Clougha. Każda z nich zapada mocno w pamięci.

Jordan stawia wiele pytań - jak daleko można się posunąć, aby osiągnąć swój cel? Czy w walce z terroryzmem istnieje moralność, czy zimna kalkulacja? No właśnie - o czym już wspominałem - film pokazuje dwie postawy i stawia kolejne pytanie, która z tych postaw jest właściwa. Z jednej strony "H" wierzy, że terrorystów należy gnoić, torturować ich nie tylko psychicznie i fizycznie, ale również, gdy trzeba, to sięgać po środki jeszcze bardziej drastyczne i ostateczne. Z kolei Brody nie akceptuje tych metod i próbuje podejść terrorystę bardziej humanitarnymi sposobami. Końcówka filmu pokazuje, która postawa mogłaby przynieść lepszy rezultat.

Film jak najbardziej mogę polecić tym wszystkim, którzy lubią coś więcej niż zwykłe kino akcji i chcą po prostu zastanowić się przez chwilę nad ludzkim postawami.



piątek, 4 stycznia 2013

360 ****

Film zaczyna się słowami "Pewien mędrzec powiedział kiedyś: gdy znajdziesz się na rozstaju dróg, skręć. Nie sprecyzował tylko w którą stronę skręcić". Zgodnie z zapowiedzią bohaterowie filmu wybierają kierunek skrętu na swoim życiowym rozstaju dróg, a ich decyzje wpływają na decyzje kolejnych postaci filmu, również znajdujących się na rozdrożu. Zależność losów bohaterów powoduje, że historie ludzi łączą się bądź powodują zmiany w czyimś zachowaniu, postrzeganiu świata, charakterze, czy po prostu w życiu. Brzmi znajomo? "Babel", "Efekt motyla"? Owszem, pomysł już był, ale ma swoją nową, w moim odczuciu ciekawą, odsłonę.

Koprodukcja międzynarodowa ukazuje bohaterów i ich losy m.in. w Wiedniu, Paryżu, Londynie, Denver. Obok gwiazd światowego kina (Anthony Hopkins, Jude Law, Rachel Weisz, Jamel Debbouze, Ben Foster), występują mniej nam znani aktorzy pochodzenia słowackiego, rosyjskiego czy brazylijskiego. Co ciekawe aktorzy wcielają się w postaci zgodnie ze swoim pochodzeniem i w większości przypadków odgrywają role imigrantów.

Pewna Słowaczka decyduje się zostać prostytutką. Pewien Brytyjczyk postanawia skorzystać z tego typu usługi. Pewna żona przestaje zdradzać męża. Pewna dziewczyna odkrywa, że jej chłopak ma kochankę. Pewien starszy człowiek szuka zaginionej córki. Pewien muzułmanin zakochuje się w mężatce. Niebanalny scenariusz trzyma w napięciu w oczekiwaniu na rozwinięcie opowieści, a kolejne sceny w zaskakujący sposób rozwiązują historie i łączą ze sobą losy bohaterów.

Pierwsze myśli po wyjściu z kina dotyczyły nieprzewidywalności losu i ogromu skutków, wydawałoby się prostych, decyzji. Kolejne, kazały się nad tym nie zastanawiać - mogę mieć świadomość, że mój wybór może spowodować większe czy mniejsze skutki w czyimś życiu, ale przecież nie mogę czuć na sobie odpowiedzialności za cały świat. Wysnuwam prosty wniosek, jak bardzo wszechświat niebyłby zaskakujący i niepojęty zamierzam przejmować się tylko tymi sprawami, na które mam świadomy wpływ. A jeśli coś się nie wydarzy lub wydarzy, cóż ... widocznie istnieje jakieś "przeznaczenie".

Widziałam kilka recenzji oceniających "360" jako film nudny, nie wnoszący nic nowego i rozumiem, nie wszystkim musi się podobać. Ja jednak uważam film za dobry, scenariusz za ciekawy i wciągający, bohaterów za ujmujących i prawdziwych. Ale pamiętajmy, że to subiektywna ocena fanki melodramatów.

czwartek, 3 stycznia 2013

Magnifica presenza **

Filmy Ferzana Ozpetka oceniam zazwyczaj bardzo wysoko. Ubolewam, że rzadko mogę oglądać jego filmy w polskich kinach. Przywiązuję wagę do realizmu i powszedniej tematyki filmów, która w wydaniu Ozpetka potrafi poruszyć, pouczyć i zostać zapamiętana. Mój ulubiony reżyser tym razem zawiódł.

"Magnifica presenza" to opowieść o młodym mężczyźnie, który przyjeżdża do Rzymu z wielkim marzeniem - chce zostać aktorem. Pietro jest bardzo wrażliwy, dobry, ale samotny, pragnie obdarzyć kogoś głębokim uczuciem z wzajemnością. Poznajemy bohatera, gdy znajduje wymarzony apartament i wprowadza się do niego. Nie może uwierzyć we własne szczęście, gdyż znajduje, wydawałoby się nie na swoje finansowe możliwości, przepiękne i przestronne lokum. Radość okazuje się przedwczesna. Pietro odkrywa, że w mieszkaniu przebywa ktoś jeszcze, a mianowicie rodzina duchów, które widzi tylko on...

Nie lubię filmów ze zbyt oczywistą fabułą i zakończeniem, jednak w tym przypadku ktoś chyba przesadził w drugą stronę. Ozpetek słynie z filmów, które można dowolnie interpretować i dodawać im własny finisz, jednak tym razem niejasności jest chyba za wiele. Już sam pomysł nierealnych postaci jakoś nie pasuje mi do jego twórczości. Dodatkowo reżyser chyba próbuje przekazać myśli i przesłanie w sposób tak zawoalowany i pełen niedopowiedzeń, że powoduje, iż totalnie nie rozumiem o co chodzi, a jeśli coś interpretuję to na siłę i bez przekonania. Osobiście odbieram duchy jako pragnienia Pietra i niespełnione marzenia. Duch gej jest według mnie uosobieniem potrzeby poznania drugiej połowy, równie wrażliwej i pragnącej miłości. Duchy aktorzy, którzy udzielają zawodowych wskazówek bohaterowi i uczą wspaniałej prezencji odbieram jako fantazje wynikające z dążenia do bycia prawdziwym aktorem. To chyba wszystko co udaje mi się zinterpretować.

Mam wrażenie, że nie da się zrozumieć o co chodzi w filmie, że tym razem próba dowolności odbioru filmu doprowadziła do przesady. Fabuła jest skomplikowana i dziwna, a mimo to niczym nie zaskakuje. Oglądam trzeci film z rzędu Ozpetka, w którym pojawia się wątek homoseksualny i tym razem nie bardzo wiem co reżyser chciał przekazać. Ponadto, zginęło gdzieś poczucie humoru Ozpetka. Zawsze oglądając jego dzieła zaśmiewałam się do łez, tym razem nie rozumiem czemu ten film zakwalifikowano do komedii.

Duchy, transwestyci, nudne, niejasne sceny... z filmu pozostaje wrażenie, że jest przekombinowany i chyba nie do końca przemyślany.