czwartek, 30 maja 2013

Mama ***

"Duch to zniekształcona emocja, skazana by powtarzać się wciąż i wciąż, tak długo jak nie naprawi zła, które wyrządziła". To zdanie, wypowiadane gdzieś w środku filmu przez starą archiwistkę, mogłoby być mottem niejednego horroru z mego ulubionego nurtu - opowieści o duchach. Choć moje ostatnie doświadczenia nie były zbyt dobre ("Kobieta w czerni"), to fakt, że "Mamę" firmuje swoim nazwiskiem jako producent guru horroru, Guillermo del Toro, pozwalał mieć nadzieję, że tym razem będzie inaczej.

Twórcy nie czekają ani chwili, by rzucić nas w wir wydarzeń. W radiu słyszymy komunikat o strzelaninie, kiedy bardzo poruszony młody ojciec (Nikolaj Coster-Waldau) pakuje swoje dwie córeczki do samochodu i zaczyna ucieczkę. Gdy przez chwilę nieuwagi na ośnieżonej, leśnej drodze jego Mercedes rozbije się o drzewo, zrozpaczony zabierze dziewczynki do pobliskiej starej chatki, z dramatycznym postanowieniem - zabicia ich i popełnienia samobójstwa. Jednak pewna siła nie pozwoli mu wykonać tego planu...

Mimo że "Mama" to debiut Andrésa Muschiettiego, to zdecydowanie nie bał się on eksperymentować. Na ogół w tego typu filmach twórcy jak najdłużej starają się nas trzymać w niepewności, czy to rzeczywiście duchy, zło, czy najzwyczajniej w świecie bohaterom figle płata bogata wyobraźnia. "Mama" nie pozostawia długo wątpliwości. Ducha poznajemy nim zostaną wyświetlone początkowe napisy i poza jednym momentem, gdy psycholog sugeruje, że jedna z dziewczynek ma rozdwojenie jaźni, jego obecność właściwie nigdy nie jest kwestionowana. Takie założenie ma jeden zdecydowany plus. O ile w wielu współczesnych produkcjach, reżyserzy skupiają się na straszeniu poprzez okraszanie najbardziej prozaicznych rzeczy głośnymi efektami specjalnymi i nerwowym montażem, to w "Mamie" źródłem takich atrakcji prawie zawsze są siły nadprzyrodzone. Niemniej myślę, że przez danie możliwości widzowi oswajania się z duchem już od pierwszych scen sprawiło, że bez względu na to jak groźny i przerażający by nie był, im dłużej film trwa, tym mniej się go boimy, a przecież nie o to chodzi.

Myślę, że pan Muschietti zdecydowanie ma przyszłość w tej branży. W "Mamie" trudno nie docenić bardzo dobrych zdjęć, szczególnie podobał mi się sposób pokazania jak duchy rozmawiają z bohaterami w trakcie snu. Jest kilka niezwykle pomysłowych scen, jak np. ta przedstawiająca pozornie zwyczajne domowe życie, aż do momentu, gdy orientujemy się, że młodsza z dziewczynek przecież nie może się bawić z żadnym z domowników. Reżyser mistrzowsko poprowadził młode aktorki, których gra jest chyba najmocniejszym punktem filmu. Nie zawodzi również, nominowana w tym roku do Oskara Jessica Chastain, której scenariusz dał okazję sportretowanie kobiety, w której powoli rodzi się instynkt macierzyński. Niemniej przez kontrowersyjny pomysł z tak wczesnym zdekonspirowaniem ducha i zdecydowanie przeciągnięty finał, "Mama" nie zostawiła w mojej duszy ani grama niepokoju i jakkolwiek poleciłbym ją fanom gatunku, to uznał jednak za ambitną porażkę.

Na deser etiuda, która sprawiła, że Guillermo del Toro zainteresował się zrobieniem tego filmu, wraz z jego komentarzem:


środa, 29 maja 2013

Szukając Hortense ***

Komedia wybrana przeze mnie z repertuaru festiwalu francuskiego w kinie Muranów, opowiada całkiem prostą i przyziemną historię. Damien (Jean-Pierre Bacri) i Iva (Kristin Scott Thomas) tworzą na pozór całkiem normalne małżeństwo. Po bliższym poznaniu okazuje się, że nie ma między nimi komunikacji i wcale nie są w tym związku szczęśliwi. Damiena już po samym wyglądzie można odebrać jako osobę niezbyt zadowoloną z życia, zamkniętą w sobie i ceniącą "święty spokój". Iva czuje się samotna, ze względu na chłodny stosunek męża do niej. Okazuje się, że Damien również z synem i ojcem nie ma najlepszych relacji. Jednak życiowa bierność i apatia bohatera zostanie przerwana. Poproszony o pomoc w sprawie Zoriki, nielegalnej imigrantki, zmuszony będzie do działania. Z początku bohater odpuści sobie podejmowanie inicjatywy, jednak splot pewnych wydarzeń nie pozostawi mu wyboru.

Poznana na ulicy dziewczyna (Isabelle Carré) nazwie Damiena "zmiętym". Myślę, że nie tylko do bohatera pasuje to słowo. Wiele scen w filmie jest bezbarwnych. Pojawiają się wątki i postaci, nic nie wnoszące do filmu, a występujące w nim za długo. Jednak to, co mnie urzekło to zwyczajność głównych bohaterów i ich postepowań. Nie mamy tutaj przerysowanych zachowań czy bohaterskich czynów, do których przywykam oglądając kino amerykańskie. Zaniedbywana przez męża żona łatwo wdaje się w romans. Mający wszystko w nosie facet nie staje się nagle superbohaterem. Romantyczna miłość jest tylko korzystnym życiowo wyborem. Tutaj ukłony w stronę aktorów, głównie Jeana Pierra Bacri'ego i Kristiny Scott Thomas, którzy swoją dobrą i wiarygodną grą sprawili, że ich bohaterzy byli bardzo realistyczni.

Nie nazwałabym jednak "Szukając Hortense" komedią, a raczej dramatem codzienności. Nie ma w filmie zbyt wielu scen zabawnych (a kto jak kto, ale Francuzi potrafią mnie rozbawić do łez). Natomiast przeciętni do bólu bohaterowie, oddają jaka potrafi być ludzka natura. Zdarza się, że wiedziemy czasem życie, z którego nie jesteśmy zadowoleni, ale jednocześnie nie robimy nic by to zmienić. Niektórzy z nas brną przez kolejne dni "zmięci" od swojej bierności. Lubię, gdy kino rzuca mi wyzwanie mówiąc: jesteś kowalem swojego losu, weź życie w swoje ręce. Ale tym, którzy preferują wartką akcję, spójne wątki i nieprzypadkowe postaci, film odradzam.


poniedziałek, 27 maja 2013

Solista ***

Historia oparta na faktach. Dziennikarz Steve Lopez (Robert Downey Jr.) szuka weny twórczej i ciekawego tematu na artykuł. Pewnego dnia przypadkowo spotyka na ulicy bezdomnego, zarabiającego na życie graniem Nathaniela Ayersa (Jamie Foxx), który okazuje się być chorym na schizofrenię, genialnym wiolonczelistą. Lopez postanawia pomóc Ayersowi.

Joe Wright, reżyser łzawych filmów kostiumowych jak chociażby "Duma i uprzedzenie" oraz "Pokuta", w "Soliście" również uderza w melodramatyczne tony. Tym razem jednak przenosi historię do czasów współczesnych, opowiadając o przyjaźni osób z dwóch różnych światów. Lopez, początkowo liczy na świetny materiał na artykuł, później jednak zaczyna przejmować się losem Ayersa i dostrzegać po prostu drugiego człowieka. Aż w końcu próbuje go na siłę uszczęśliwić i zmienić. Nie rozumie, że chory muzyk potrzebuje przyjaciela, a nie lekarza czy psychologa. Potrzebuje osoby, która zaakceptuje go takim, jakim jest, bo w gruncie rzeczy wiolonczelista jest szczęśliwy, że ma bogatą wyobraźnię i widzi oraz słyszy to, czego normalnie nie byłby w stanie.

Niestety, pomimo ciekawego wątku, film nie angażuje emocjonalnie i nie wciąga. Brakuje mu pewnego elementu zaskoczenia i szaleństwa (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), pewnej iskry, która by porwała. Wright powiela tylko utrwalony przez inne filmy schematy - cyniczny dziennikarz, który się zmienia na korzyść, chory, wrażliwy muzyk, potrzebujący pomocy i wszystko to "oblane" amerykańską, przesłodzoną polewą. Po prostu Hollywood w czystej postaci.

Z dwójki Downey Jr - Foxx lepiej wypadł ten pierwszy. Lopez w jego wykonaniu to nieco zmanierowana i przemądrzała osoba, która w pewnym momencie znajduje w sobie wrażliwość i ciepło. Downey Jr dobrze pokazał tą przemianę. Natomiast występ Foxxa mnie nie do końca przekonał. Nie wiem co prawda jak się zachowują ludzie chorzy na schizofrenię, ale moim zdaniem rola Ayersa w jego wykonaniu była momentami przerysowana. Nie czułem empatii ani poruszenia jego grą. Słabo też wyszła sprawa resocjalizacji głównego bohatera. Muzyk, który spędził kilkadziesiąt lat na ulicy, nagle bez większych oporów zamieszkuje w ośrodku dla bezdomnych. Film, poza schematyczną fabułą, ma też pewne ciekawe, acz nietrafione pomysły. Dziwnie się oglądało, gdy bohater grany przez Foxxa, słuchając symfonii Beethovena wpadał w "krainę marzeń i wyobraźni" i widział tańczące trójkąty. Scena, która chyba miała pobudzić wyobraźnię widza, nie różniła się specjalnie od generowanych komputerowo wizualizacji np. z Windows Media Playera.

Wydawało się, że gdy "Solista" wchodził na ekrany kin kilka lat temu, to będzie on jednym z faworytów do Oskara. Mając w obsadzie tak świetnych aktorów jak Robert Downey Jr. i Jamie Foxx, można było spodziewać się, że zobaczymy coś ciekawego. Tymczasem z interesującego tematu wyszedł film z przeciętną reżyserią i w gruncie rzeczy nie do końca wykorzystanym potencjałem fabularnym i aktorskim. Ot, kolejny standardowy dramat prosto z fabryki marzeń.


czwartek, 16 maja 2013

Życie to jest to ****

Styl Alexa de Iglesii po prostu trzeba lubić. Nie każdego będą bowiem bawić nieprawdopodobne historie wydarzające się bohaterom czy specyficzny czarny humor.

Nietypowemu wypadkowi ulega Roberto (Jose Mota), główny bohater filmu. W ruinach rzymskiego amfiteatru spada z rusztowania w taki sposób, że metalowy pręt wbija mu się w czaszkę. Roberto żyje, ale nie może się poruszyć. Lekarze nie widzą możliwości, aby zdjąć Roberta z prętu, ani też odwrotnie - wyjąć drut w taki sposób, aby mężczyzna przeżył. Widz poznaje również rodzinę poszkodowanego, żonę Luisę (Salma Hayek) i dwoje dzieci, którzy przybywają na miejsce wypadku. Luisa, choć jest w szoku, walczy o męża, rozmawiając z lekarzami i odganiając dziennikarzy i paparazzich. Natomiast "uwięziony" bohater, obawiając się, że w każdej chwili może umrzeć, chce zrobić na swoim wypadku interes życia.

Roberto kiedyś był wspaniałym marketingowcem (jako twórca hasła reklamującego cola-colę), w ostatnim czasie ma jednak kłopot ze znalezieniem pracy. Stąd też decyduje się na zarobienie na swojej potencjalnej śmierci. Ponieważ wszystkie media w kraju żyją tylko wypadkiem w amfiteatrze, postanawia wykorzystać swoje pięć minut. Historia może wydaje się zbyt prosta jak na półtoragodzinny film i fakt czasem sceny ciągną się zbyt długo, ale ratuje je dobra gra aktorska (wyróżniłabym zwłaszcza Salmę Hayek) oraz całkiem niezły dowcip.

Za sprawą dziwnego przypadku Roberta, Alex de Iglesia stara się pokazać w krzywym zwierciadle prawa, jakim rządzi się współczesny świat. Świat mediów - pogoni za sensacją, świat marketingu, który wykorzysta wszystko, aby coś zareklamować i sprzedać. I zagubionego w tym świecie, zdesperowanego człowieka, który ze względu na niezbyt udaną karierę zawodową, chce wykorzystać "życiową szansę" i dorobić się, aby zabezpieczyć rodzinę. Interesujący jest wątek bliskich Roberta. Czy przerażeni jego stanem dadzą wciągnąć się w medialny interes, czy też mąż i ojciec będzie dla nich najważniejszy? Takie banalne, ale życiowe pytania stawia Iglesia.

Film jest strzałem w dziesiątkę, jeśli chodzi o sarkastyczną krytykę współczesnych mediów. Chyba każdy ma po dziurki w nosie dziennikarskiej jatki i bombardowania informacjami, które niekoniecznie chcemy poznać. Chociaż nie jest to żadna nowość w wątkach filmowych, to jednak scenariusz "Życia..." jest całkiem ciekawy, a mój odbiór filmu pozytywny. Iglesia pozwala pośmiać się, nabrać dystansu i zastanowić się nad tym co naprawdę dla nas ważne...


sobota, 11 maja 2013

Uprowadzona ****

Pamiętam jeszcze czasy magnetowidów, kaset VHS i namiętne oglądanie takich ówczesnych hitów jak "Comando" czy "Cobra". Filmy te były może mało odpowiednie dla 10-latka, ale za to w bardzo konkretny i zrozumiały sposób definiowały podstawowe zasady moralne i związany z nimi podział na dobro i zło. Główni bohaterowie odtwarzani przez Arnolda Schwarzeneggera i Sylwestra Stalone'a nie mieli ekstrawaganckich samochodów, gadżetów, nie zakładali szykownych garniturów. Nie byli specjalnie szarmanccy czy przystojni. Za to mieli to coś, co powodowało, że każdy z dzieciaków oglądających taki film, chciał być taki jak oni. Umieli się bić, strzelać, nie resocjalizowali przestępców, nie prowadzili z nimi intelektualnych rozmów. Za to jednym ciosem lub strzałem potrafili "rozwiązać problem" w postaci unicestwienia bandziora. Przez to byli niewątpliwie bardziej ludzcy niż wymyśleni później superbohaterowie o nadludzkiej sile czy też agenci specjalni z supernowoczesnymi gadżetami i pięknymi kobietami u boku. Produkcją, która nawiązała do tradycji tamtego - już nieco "oldskulowego kina" - stał się kilka lat temu film "Uprowadzona".

Bryan Mills (Liam Neeson), były agent służb specjalnych, rusza do Paryża, by ratować swoją 17-letnią córkę Kim (Maggie Grace) porwaną przez gang handlujący kobietami. Na ekranie mamy od początku zwartą akcję i sporo emocji. Bryan, za pomocą broni i gołych pięści, bezwzględnie rozprawia się kolejno ze swoimi przeciwnikami i aby odzyskać swoją córkę, idzie dosłownie po trupach do celu.

Neeson - aktor, który rozpoczynał swoją karierę od znakomitych kreacji dramatycznych w takich filmach jak "Lista Schindlera", "Nell" czy "Michael Collins", skierował się kilkanaście lat temu w stronę bardziej komercyjnych przedsięwzięć. Udział w takich flmach wychodzi mu raz lepiej, raz gorzej. W "Uprowadzonej" świetnie się sprawdził w roli ojca, który nie cofnie się przed niczym, aby tylko odzyskać córkę. Byłem szczególnie pod wrażeniem scen walk z jego udziałem, gdzie wypadał równie przekonywująco jak w momentach nieco bardziej dramatycznych, kiedy musiał po prostu "grać twarzą", żeby pokazać emocje swojej postaci. Dobrą robotę wykonał też francuski reżyser Pierre Morel, który sprawnie połączył kino lat 80. i 90., nadając filmowi dodatkowo błysk i dyanamikę nowoczesnego kina akcji - co było widoczne szczególnie w scenach walk. Scenariusz Luca Bessona i Roberta Marka Kamena nie jest może największym atutem "Uprowadzonej", ale trzyma solidny poziom znany z twórczości Bessona. Na pewno dużym plusem są kwestie głównego bohatera wypowiadane wobec kolejno eliminowanych przeciwników - dało się tu wyczuć inspiracje takimi twardzielami kina akcji, jak wspomniany już przeze mnie Schwarzenegger czy Clint Eastwood.

Myślę, że film dla osób, które darzą sentymentem kino sensacyjne sprzed kilkudziesięciu lat będzie stanowił fajną rozrywkę i dobrze spędzony czas. Ja się w każdym razie nie nudziłem i do końca śledziłem w napięciu losy głównych postaci.


sobota, 4 maja 2013

Ubierz mnie

Ku swojemu zaskoczeniu, znalazłem dziś na popularnym portalu artykuł poświęcony, o zgrozo, ani najnowszej hollywoodzkiej premierze, ani kolejnemu filmowi polskiemu o tym jak jest źle, bądź też jak wielkie szkody wyrządziliśmy innym narodom podczas II wojny światowej, lecz początkującej artystce Małgorzacie Goliszewskiej, której film "Ubierz mnie" święci sukcesy na wielu niezależnych festiwalach.

Pomysł jest zabójczo prosty. Pani Małgorzata, ku wyrażanemu głośno przez jej bliskich niezadowoleniu, nigdy do ubioru wagi przywiązywać nie lubiła. Miała zrobić film o tym, czego nie lubi i padło na modę. Postanowiła, że pozwoli swojej mamie, babci i koleżance ubierać się, a cały eksperyment sfilmuje. Może dzięki temu, że moda i dyskutowanie o niej jest dziś na topie (vide fenomen "szafiarek", dziewczyn pstrykających sobie zdjęcia w różnych stylizacjach i na publikowaniu ich na blogach zarabiających krocie), może dlatego, że uchwyciła rzecz właściwie ponadczasową i uniwersalną (kto nie słyszał utyskiwań własnej babci na to, w co też się nie ubiera). W każdym razie, film się spodobał, zebrał wiele nagród, a liczba odtworzeń na youtube przekroczyła już sto tysięcy.

Pamiętam, że w zamierzchłych czasach, gdy jeszcze oglądałem telewizję, na dwójce leciał kiedyś przegląd ciekawych polskich dokumentów. Wydawało mi się, że jak rzadko która forma zyskają one na popularności wraz z nadejściem ery youtuba. Chyba się tak jednak nie stało, a szkoda, bo osobiście bardzo lubię, dla oddechu, obejrzeć taką miniaturę, ukazującą ciekawe skrawki rzeczywistości, łatwo umykające zabieganym ludziom XXI wieku i w którą nierzadko włożono więcej twórczej energii niż w niejeden komercyjny projekt. Jeśli byście wiedzieli o innych interesujących dokumentach, które warto polecić, dajcie znać, a z chęcią to uczynimy. Tymczasem, jeśli macie wolny kwadrans zachęcam (warto przetrwać pierwsze pięć minut składające się wyłącznie z biadolenia różnych osób nad stylem autorki, później akcja nabiera tempa ;) ):

czwartek, 2 maja 2013

Polowanie *****

Życie Lucasa (Mads Mikkelsen) nie rozpieszczało. Szkołę, w której był nauczycielem, zamknięto. O tym, jak udane było jego zakończone już małżeństwo, świadczy najlepiej to, że jego pies na samo wspomnienie imienia byłej żony zaczyna nerwowo ujadać. Niemniej pomału los się zaczyna odmieniać. Dostaje pracę w przedszkolu, dzieciaki go uwielbiają, ma nawet widoki na to, by częściej widywać syna, który po rozwodzie zamieszkał z matką. Znajomi wspierają go jak mogą, zaczyna się nim interesować atrakcyjna imigrantka i wszystko wskazuje na to, że na nowo ułoży sobie życie, gdy nagle, jedna z podopiecznych, Klara, córka najlepszego przyjaciela, powtarzając przypadkowe, zasłyszane od brata słowa, rzuca cień podejrzenia, że Lucas mógł ją molestować seksualnie.

Tytułowe "Polowanie" ma w filmie dwa znaczenia. Z jednej strony jest to ulubiona rozrywka mężczyzn niewielkiego, skandynawskiego miasteczka, w którym mieszka Lucas. Rytuał, coś dającego im poczucie identyfikacji. Pozwolenie na polowanie jest swego rodzaju przepustką do świata dorosłych. Z drugiej, gdy spirala podejrzeń nakręca się, Lucas z myśliwego staje się zwierzyną łowną. Metafora dosłownie zobrazowana w ostatniej scenie, pokazującej, że raz rzucone podejrzenie bardzo ciężko wymazać ze zbiorowej świadomości.

Thomas Vinterberg, chcąc jak najbardziej zaangażować widza, postanowił postawić go w pozycji niesłusznie oskarżonej ofiary. Przez większość filmu towarzyszymy Lucasowi. Widzimy jak narasta jego frustracja, poczucie osaczenia, bezradności i niesprawiedliwości. Początkowo stara się nie dopuszczać do siebie myśli, że tak pozbawione dowodów oskarżenia, oparte jedynie na paru zdaniach wypowiedzianych przez kilkuletnie dziecko, ktoś weźmie na poważnie. Ale czas mija, a hermetyczna, oparta na wartościach rodzinnych społeczność miasteczka, coraz bardziej stara się od niego odciąć, zapomnieć, że kiedykolwiek istniał. Vinterberg bardzo skrupulatnie pokazał proces, w którym podejrzenia zmieniają się w przekonanie o winie, niechęć zmienia się w agresję. Im dłużej film trwa, tym mocniej odczuwamy złość i klaustrofobiczne poczucie osaczenia, którego doświadcza Lucas, aż do momentu pełnej rezygnacji i wybuchu w kulminacyjnej scenie pasterki.

Innym istotnym problemem, który poruszył twórca, jest pytanie, na ile możemy wierzyć dzieciom i jak uważnie trzeba je słuchać, by umieć wyłowić prawdę. Klara kłamie pod wpływem chwili, ale szybko rozumie swój błąd i próbuje powiedzieć o tym dorosłym. Jednak zarówno psycholog ściągnięty do przedszkola, jak i jej rodzice zamiast wsłuchać się w to co mówi, sugerują jej gotowe odpowiedzi, próbują potwierdzić to co im się wydaje. Dla dzieci bardzo ważna jest akceptacja dorosłych i gdy widzą, że pewne odpowiedzi wywołują pozytywne reakcje, to będą się ich trzymać, nawet wiedząc, że robią źle. Po pewnym czasie wszystkie dzieci w przedszkolu są przekonane, że były przez Lucasa molestowane, w piwnicy jego domu, która tak naprawdę nie istnieje.

"Polowanie" to film doskonały pod względem technicznym. Precyzyjnie budowane napięcie, piękne zdjęcia, pokazujące piękno północnej przyrody, doskonale aktorstwo (kreację Madsa Mikkelsena doceniło jury festiwalu w Cannes). Jedynym punktem, którego mógłbym się przyczepić, to może sposób zawiązania akcji. Trudno mi było zrozumieć, czemu wszyscy tak łatwo dali się przekonać, że ich dzieci rzeczywiście były molestowane. Niemniej jest to niezwykle intensywny i angażujący film, budujący wrażliwość w bardzo aktualnych tematach.