niedziela, 30 czerwca 2013

Spring Breakers *

Zbliżają się letnie ferie ("spring break" - zwyczajowa, dwutygodniowa przerwa w roku szkolnym i akademickim w USA) i czwórka niezbyt grzecznych koleżanek zrobi wszystko, by choć na chwilę wyrwać się z szarej rzeczywistości bliżej niezidentyfikowanej amerykańskiej prowincji...

Reklamowany jako ukazujący niegrzeczną stronę młodych gwiazdek Disneya (Vanessy Hudgens i Seleny Gomez), głośny film Harmonego Korine od pierwszych kadrów rozbudził mój apetyt. Transowy rytm, nietypowa narracja kojarzyły mi się z takimi filmami jak "Reqiem dla snu", "Urodzeni mordercy", czy "Dzikość serca". Półtorej godziny później (choć miałem odczucie, że straciłem minimum trzy) z apetytu pozostał jedynie niesmak, ból głowy i poczucie straconego czasu. Ale po kolei.

"Spring breakers" właściwie nie ma fabuły. To znaczy, niby ma (cała mieści się w trailerze pod tekstem), ale widziałem reklamy proszku do prania o gęstszej intrydze. Cały film zbudowany jest z klisz programów i teledysków lecących w stacjach typu MTV. Imprezy, cycki, gangsterka, zachody słońca, więcej imprez, więcej cycków, więcej zachodów słońca. I tak bez końca. Wszystko to opatrzone lecącymi z offu "głębokimi" przemyśleniami młodych niewiast, w których słówkiem klucz jest "niesamowite". O ile przez pierwsze, powiedzmy dwadzieścia minut, wydaje się to interesującym zabiegiem, to z czasem najpierw nuży, potem irytuje, ostatecznie sprawiając, że kompletnie tracimy zainteresowanie tym co dzieje się ekranie. Nie pomaga również, że zamiast postaci obcujemy z popkulturowymi wydmuszkami, które nie są wstanie wywołać w widzu praktycznie żadnych emocji.

Film, przez to że jest tak niemożebnie nudny, daje wiele okazji, by w trakcie próbować nadać sens temu co oglądamy i pocieszyć samego siebie, że czas jednak nie jest tak całkiem stracony. Może autor próbuje nam pokazać jak pusta jest współczesna kultura masowa? Do czego sprowadziła "american dream"? Jak kiepskie wzorce lansuje? Dziewczyny uważają (podobnie jak karykaturalna postać gangstera kreowana przez Jamesa Franco), że wszystko im się należy. Gdzie praca, Bóg, wartości, rodzina? Może chodzi o poszukiwanie własnego ja? Może o młodzieńczy bunt? Ech, jak miło, że przez absurdalne zakończenie, autor rozwiewa te wątpliwości, jakby śmiejąc nam się w twarz, że wytrzymaliśmy tak długo jego bełkotanie oczekując jakiejś epifanii, czy katharsis w końcówce.

Nie uważam, że kino musi być proste w odbiorze. Jest wiele filmów trudnych, które potrafią dać widzowi dużo satysfakcji. "Spring breakers" to nie jest takie kino. To męczący i nudny film (przepraszam Aronofskiego, Lyncha i Stone'a za porównanie z drugiego akapitu), właściwie bez fabuły, który serwuje nam kilka oklepanych banałów jako pocieszenie, że nie skusiliśmy się go obejrzeć, tylko po to by sprawdzić, która z gwiazdek Disneya ma lepsze cycki.


poniedziałek, 24 czerwca 2013

7 dni w Hawanie **

Moje wyobrażenie Hawany sprowadza się do wizji miasta gorącego, radosnego i tętniącego życiem w rytmie salsy, pomimo wszechobecnej biedy i uciążliwości ustroju. Wybrałam się na "7 dni w Hawanie", aby poszerzyć wiedzę i skonfrontować wyobrażenia z prawdziwą twarzą kubańskiej metropolii.

"7 dni w Hawanie", to kolaż zaprezentowany przez siedmiu reżyserów, każdy z siedmiu dni opowiada inną historię, które łącznie mają przybliżyć obraz tego miasta. Wkraczamy w nich w świat Hawany, poniekąd takiej jak widzą ją turyści, tętniącej nocnym życiem, z niekończącymi się dyskotekami, z oszałamiającymi dziewczynami, dla których przybysze, uwodzeni zarazem kubańską muzyką, nieodmiennie tracą głowę. Na tym tle moją uwagę przykół wątek Emira Kusturicy. Reżyser, będący w dołku ze względu na małżeńskie problemy, od Kubańczyków uczy się jak docenić własne życie. Tubylcy, nie posiadający zbyt wiele, nierzadko są bardziej szczęśliwi niż przyjeżdżające do Hawany gwiazdy kina. Są też i Kubańczycy, którzy żyjąc w biedzie, pragną normalnego życia i marzą o emigracji. W opowiedzianych historiach autorom udaje się również zaznaczyć kilka innych akcentów, oddających niepowtarzalność Kuby i jej mieszkańców. Czasami są to elementy dosłowne, a czasem mające charakter nieco poetycki. Niestety jednak, przez dużą część filmu z ekranu wieje nudą. Często widz ma wrażenie, że film nie opowiada o niczym, a w niektórych pojawiających się wątkach trudno odgadnąć, jaki był zamysł autora.

Ogólnie niezbyt wiele można Kuby przez siedem ciągnących się w nieskończoność dni zobaczyć. Kiedy z jednej strony widzę, że Kuba to muzyka, śpiew, radość i smutek, bieda i nadzieje (tylko czy tego nie wie każdy z nas, bez oglądania filmu?), to jednocześnie... odliczam minuty do końca seansu. Niestety, tylko w pierwszych trzech dniach zaprezentowano całkiem fajne historie, kolejne cztery dni przedstawiają nudne i bezbarwne wątki. A kiedy dwa z nich, poświęcają zdecydowanie zbyt wiele czasu na ukazanie religijności i zabobonności mieszkańców Hawany, trudno nie zauważyć, że nie odnoszą się one w żaden szczególny sposób do stolicy Kuby. Dlatego obietnica, że "7 dni w Hawanie" będzie portretem tego miasta, nie zostaje wypełniona.

Nie trafia do mnie koncepcja ani forma "7 dni...". Przedstawienie zupełnie różnych historii, które gdzieś tam niby się łączą, ale nie daje to żadnego efektu, a każdy kolejny dzień jest coraz bardziej męczący w odbiorze. Mam wrażenie, że czasem oglądam reportaż, a czasem dramat obyczajowy. Patrząc całościowo wychodzi średnio udany kolaż. W jednym albumie znajdujemy piękne zdjęcia, ale z wybrakowanych i pomieszanych kliszy.

(Z podziękowaniami dla pewnej Pani, która nie tylko towarzyszyła mi przez siedem dni w Hawanie, lecz także współpracowała przy przelewaniu myśli na "papier")


sobota, 15 czerwca 2013

Panaceum *****

"Każdego popołudnia czuję jakby trująca mgła ogarniała mój umysł i staję się sparaliżowana". Takimi słowami Emily Taylor (Rooney Mara) opisuje swoją depresję doktorowi Banksowi (Jude Law), opiekującemu się nią po próbie samobójczej, dokonanej zaledwie parę dni po powrocie jej męża (Channing Tatum) z czteroletniej odsiadki za oszustwa giełdowe. Gdy stare, sprawdzone środki nie będą pomagać, dawna psychoterapeutka Emily (Catherine Zeta-Jones), zasugeruje by spróbować leczyć ją nowym, szeroko reklamowanym antydepresantem...

Na potrzeby promocji "Panaceum" stworzono całą kampanię reklamową wspomnianego fikcyjnego leku - Ablixy. Jest profesjonalna strona internetowa "Try ablixa", nakręcono również reklamę telewizyjną (zamiast trailera pod tekstem). Obserwujemy w niej, jak pod wpływem leku ciemne chmury kłębiące się nad głowami cierpiących rozwiewają się, wpuszczając w ich życie promienie słoneczne, podczas gdy lektorka spokojnym, kojącym głosem recytuje olbrzymią listę możliwych efektów ubocznych specyfiku. Tytuł oryginalny "Side effects" (z ang. efekty uboczne) zdecydowanie lepiej naprowadza na pytania, które chcą postawić autorzy. Czy zażywając środki farmakologiczne zmieniające pracę naszego organizmu nadal pozostajemy sobą, jak stara się przekonać swoją żonę doktor Banks, podając jej betabloker przed ważną rozmową o pracę? Na ile jesteśmy świadomi ich działania? Gdzie jest granica ingerencji w chemię naszego mózgu, za którą nie jesteśmy już w stanie świadomie kontrolować swojego postępowania? Film wykorzystuje te pytania jako efektowny sposób na zawiązanie fabuły, ale skłania do zastanowienia się nad problemami, o których łykający tonę medykamentów świat woli raczej nie myśleć.

W filmie przewija się również (wałkowany w naszym kraju w nieskończoność) temat przenikania się środowisk biznesu farmaceutycznego i lekarskich. Na wspólnym lanczu koledzy po fachu doktora Banksa przechwalają się jakie to prezenty dostali od firm, z którymi współpracują. Myślę, że w wielu osobach oglądających tą scenę od razu zrodzi ona niesmak i wątpliwości na ile później ci lekarze, zalecając kurację, będą kierowali się jedynie dobrem pacjenta. Niemniej scenarzysta dostrzegł szansę, by pokazać tę relację firm i lekarzy w dzisiejszym świecie, którym rządzi informacja, jako nie tak oczywistą i jednostronną jak to się na pierwszy rzut oka może wydawać, przy okazji fundując nam dość niespodziewany zwrot akcji.

Steven Soderbergh przyzwyczaił nas, że jego produkcje goszczą na ekranach nawet częściej niż Woodiego Allena. W ostatnich latach skupiał się na mniej lub bardziej udanych eksperymentach, bawiąc się filmowymi gatunkami (vide "Ścigana", czy "Magic Mike") i podobnie jest tym razem. "Panaceum" to dopieszczony do granic możliwości thriller w duchu bardzo modnego ostatnio, Alfreda Hitchcocka. Jak zwykle u Soderbergha klimat budują zdjęcia (sam jest ich autorem, ukrywając się pod pseudonimem Peter Andrews). Każdy kadr jest przemyślany, pełno w nich znaczących detali, ze starannie dobraną tonacją, odwołującą się często do schematów zakorzenionych w nas chociażby przez reklamy. Korzystając z potężnego arsenału trików (częściowo zapożyczonych od mistrza Hitchcocka), reżyser precyzyjnie buduje napięcie, które mimo że scenariusz nie jest jakoś bardzo nieprzewidywalny, utrzymuje się właściwie do końcowych napisów. Wśród aktorów warto na pewno wyróżnić Rooney Mare, radzącą sobie świetnie z ciekawą, niejednoznaczną postacią, ale cała obsada nie schodzi poniżej dobrego poziomu.

Gdy oglądałem poprzednie produkcje Stevena Soderbergha dziwiłem się, czemu nie zrobi sobie w końcu przerwy. Wydawał mi się twórcą wypalonym, kręcącym filmy z przyzwyczajenia, trochę na siłę. Jeśli "Panaceum" to, jak zapowiada, jego pożegnanie z kinowymi ekranami, to według mnie godne. Dzieło wreszcie spójne i dopracowane. Historia, która w rękach mniej sprawnego realizatora nie miałaby połowy tej magii. Sprawiająca, że mam nadzieję, że swojej obietnicy nie dotrzyma.


niedziela, 9 czerwca 2013

Drugie oblicze *****

Luke Glanton (Ryan Gosling) to klepiący biedę kaskader motocyklowy, który dowiaduje się, że ma syna i aby móc go utrzymać, decyduje się na napady rabunkowe na banki. Na jego trop wpada policjant Avery Cross (Bradley Cooper). Jak się później okaże, ta konfrontacja będzie miała wpływ na ich synów i rodziny.

Mogłoby się wydawać, że w warstwie fabularnej Derek Cianfrance - twórca "Blue Valentine" - nie proponuje nam niczego odkrywczego. Ot, starcie złego przestępcy (trzeba jednak przyznać, że wzbudzającego sympatię) Luke'a z dobrym policjantem Averym. Takie historie kino proponowało nam wiele razy. Jednak tym, co odróżnia tę opowieść od innych, jest jej wielowątkowość. Rywalizacja pomiędzy głównymi antagonistami nie stanowi bowiem centralnego punktu w filmie, lecz jest tylko pretekstem do innych ważnych wydarzeń, które niczym w greckiej tragedii, mają wpływ na przyszłe pokolenia bohaterów.

Początek filmu to historia Luke'a. Tajemniczy główny bohater, za maską twardziela i skórą pełną tatuaży, skrywa człowieka z uczuciami, które wybuchają chociażby w trakcie chrztu jego dziecka w kościele. O postaci granej przez Goslinga wiemy tylko to, że miał ciężkie dzieciństwo i nie miał ojca. W związku z tym bohater nie chce, aby jego syn był naznaczony takim samym piętnem, jak on sam. Dlatego chce stworzyć jemu oraz jego matce Rominie (Eva Mendes) godne warunki do życia.

Świetne ujęcia, pokazujące nocne życie miasta oraz dzienne podróże motocyklowe Luke'a, są znakomicie przedstawione przez autora zdjęć - Seana Bobbitta. Ładnym kadrom towarzyszy niezwykle klimatyczna muzyka Mike'a Pattona, wokalisty i multiinstrumentalisty Faith No More. W zasadzie jedyne, do czego mógłbym się przyczepić w tej części filmu to...przesyt tego wszystkiego. Po prostu twórcy przesadzili nieco z przedłużaniem pewnych scen, które miały chyba pokazać maestrię ekipy technicznej. Co za dużo, to niezdrowo i muszę przyznać, że odczuwałem momentami znużenie kolejnymi widoczkami pięknych Stanów Zjednoczonych.

Ciekawym zabiegiem Cianfrance'a jest zmiana w połowie filmu głównego bohatera. Cieżar gry zaczyna spoczywać na barkach Coopera, który jak dla mnie zagrał bardzo przekonująco. Postać Avery'ego nie jest papierowa i jednoznaczna. Myślę, że Cooper znakomicie pokazał jej złożoność i to jak łatwo z ofiary stać się łowczym, pamiętając o tym, że najlepszą formą obrony jest atak. Wątek Avery'ego, opowiadający o korupcji w policji, to lekka kalka "Dnia próby", ale z innym schematem rozwiązania akcji. Warto odnotować w tej części świetną drugoplanową kreację Ray'a Liotty, który gra może rzadko, ale już jak występuje, to jego rola zawsze mocno zapada w pamięci.

Najbardziej poruszająca w filmie jest jednak historia synów głównych bohaterów i to jak jedna decyzja definiuje człowieka oraz jak wpływa na następne pokolenia. O tym, jak bardzo potrzebny jest odpowiedni wzorzec mężczyzny dla młodego chłopaka i że kwestia wysokiej pozycji zawodowej wcale nie wpływa na późniejsze, lepsze wychowanie dzieci. W tej historii moją uwagę zwrócił Dane DeHaan. Moje pierwsze skojarzenie, jak go zobaczyłem - "młody Mick Jagger" i gdyby ktoś się zdecydował na ekranizację biografii The Rolling Stones, to ten młodzian powinien zagrać Jaggera. Chłopak ma wyjątkowo charakterystyczną twarz, a swoją rolę zagrał tak przekonująco, że obok Coopera to najlepsza kreacja w filmie. Tych dwóch postawiło tak wysoko poprzeczkę, że gra Goslinga na ich tle wydaje się być tylko poprawna.

Początkowo zamierzałem ocenić film nieco niżej. Ma on kilka drobnych wad (np. kiepska charakteryzacja aktorów w momencie, gdy akcja przenosi się w czasie czy przydługie sceny motocyklowych popisów Goslinga), ale ze względu na sprawne połączenie wszystkich wątków, świetną grę aktorską, stronę wizualną oraz ścieżkę dźwiękową, muszę oddać Cianfrance'owi, że stworzył bardzo dobre dzieło, które mnie poruszyło i trzymało w napięciu do końca.