Reklamowany jako ukazujący niegrzeczną stronę młodych gwiazdek Disneya (Vanessy Hudgens i Seleny Gomez), głośny film Harmonego Korine od pierwszych kadrów rozbudził mój apetyt. Transowy rytm, nietypowa narracja kojarzyły mi się z takimi filmami jak "Reqiem dla snu", "Urodzeni mordercy", czy "Dzikość serca". Półtorej godziny później (choć miałem odczucie, że straciłem minimum trzy) z apetytu pozostał jedynie niesmak, ból głowy i poczucie straconego czasu. Ale po kolei.
"Spring breakers" właściwie nie ma fabuły. To znaczy, niby ma (cała mieści się w trailerze pod tekstem), ale widziałem reklamy proszku do prania o gęstszej intrydze. Cały film zbudowany jest z klisz programów i teledysków lecących w stacjach typu MTV. Imprezy, cycki, gangsterka, zachody słońca, więcej imprez, więcej cycków, więcej zachodów słońca. I tak bez końca. Wszystko to opatrzone lecącymi z offu "głębokimi" przemyśleniami młodych niewiast, w których słówkiem klucz jest "niesamowite". O ile przez pierwsze, powiedzmy dwadzieścia minut, wydaje się to interesującym zabiegiem, to z czasem najpierw nuży, potem irytuje, ostatecznie sprawiając, że kompletnie tracimy zainteresowanie tym co dzieje się ekranie. Nie pomaga również, że zamiast postaci obcujemy z popkulturowymi wydmuszkami, które nie są wstanie wywołać w widzu praktycznie żadnych emocji.
Film, przez to że jest tak niemożebnie nudny, daje wiele okazji, by w trakcie próbować nadać sens temu co oglądamy i pocieszyć samego siebie, że czas jednak nie jest tak całkiem stracony. Może autor próbuje nam pokazać jak pusta jest współczesna kultura masowa? Do czego sprowadziła "american dream"? Jak kiepskie wzorce lansuje? Dziewczyny uważają (podobnie jak karykaturalna postać gangstera kreowana przez Jamesa Franco), że wszystko im się należy. Gdzie praca, Bóg, wartości, rodzina? Może chodzi o poszukiwanie własnego ja? Może o młodzieńczy bunt? Ech, jak miło, że przez absurdalne zakończenie, autor rozwiewa te wątpliwości, jakby śmiejąc nam się w twarz, że wytrzymaliśmy tak długo jego bełkotanie oczekując jakiejś epifanii, czy katharsis w końcówce.
Nie uważam, że kino musi być proste w odbiorze. Jest wiele filmów trudnych, które potrafią dać widzowi dużo satysfakcji. "Spring breakers" to nie jest takie kino. To męczący i nudny film (przepraszam Aronofskiego, Lyncha i Stone'a za porównanie z drugiego akapitu), właściwie bez fabuły, który serwuje nam kilka oklepanych banałów jako pocieszenie, że nie skusiliśmy się go obejrzeć, tylko po to by sprawdzić, która z gwiazdek Disneya ma lepsze cycki.