sobota, 27 lipca 2013

Kac Vegas 3 ***

Pomimo że nie jestem wielkim fanem amerykańskich komedii, to jednak są filmy z tego gatunku, które lubię. Cykl "Kac Vegas" zawsze mnie bawił, chociaż - tak jak pewnie większości fanów tej serii - bardziej podobała mi się pierwsza część od drugiej. "Dwójka" to już nie było to, zabrakło elementu zaskoczenia, ale w końcowym rozrachunku kontynuacja przygód Philla (Bradley Cooper), Alana (Zach Galifianakis) i Stu (Ed Helms) była i tak nie najgorsza. Z dużą chęcią i entuzjazmem wybrałem się na kolejną część zwariowanych przygód "skacowanych chłopaków" i...cieszę się, że twórcy postanowili zakończyć (?) tę historię i zrobili to jeszcze w przyzwoitym stylu.

Tym razem fabuła jest bardziej skomplikowana niż w poprzednich częściach. Przede wszystkim nie ma "kaca", a główni bohaterowie zostają wplątani w porachunki mafijne pomiędzy Panem Chow (Ken Jeong) a Marshallem (John Goodman). Jest trochę sensacji, trochę trupów - wszystko to jednak ogląda się z przymrużeniem oka, nie wysilając przy tym specjalnie komórek mózgowych.

Centralną postacią historii staje się Alan, który wraz z Chowem kradną film pozostałym członkom obsady. W zasadzie miałem wrażenie, że tylko odtwórcom tych dwóch ról tak naprawdę się chciało grać, a Cooper (jedyny aktor z tego towarzystwa, robiący karierę również w poważniejszych filmach) czy szczególnie Helms nie przemęczali się za bardzo i skupili się raczej na kasowaniu pokaźnych (zapewne) gaż. Przeciętnie wypadł również Goodman, który ma przecież spory potencjał komediowy, a tutaj kompletnie nie zapadł w pamięci.

Sama historia również nie ma aż tylu śmiesznych momentów, co poprzednie części. Krwawy i tandetny początek z żyrafą, średni, nie wywołujący przesadnych salw śmiechu, środek filmu, no i brak Mike'a Tysona pozwalają mi sądzić, że twórcom nie tylko zabrakło pomysłów na gagi, ale również funduszy lub chęci na porozumienie, aby ponownie ściągnąć do filmu "Bestię". Dopiero końcówka wynagradza słabsze momenty. Są odniesienia do poprzednich części i jest też w końcu "In the Air Tonight" Phila Collinsa, świetnie znana z "Jedynki".

Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy. I również w przypadku tego cyklu formuła fabularna oraz aktorska już się wyczerpała. Mam nadzieję, że producentom nie przyjdzie do głowy psuć tej udanej i sympatycznej serii, serwując po raz kolejny "odgrzewanego kotleta".


niedziela, 14 lipca 2013

Szklana pułapka 5 ***

Chyba nie ma drugiego bohatera kina akcji, do którego odczuwałbym tyle sympatii, co do Johna McClane. Everyman, glina z Nowego Jorku, który ma niesamowity talent do bycia "w złym miejscu w złym czasie" (jak sam przyznaje pod koniec tej części swoich przygód), pakując się raz po raz w sam środek awantur z międzynarodowymi terrorystami. Z każdej z tych przygód potrafi jednak wyjść obronną ręką, nie tracąc ani rezonu ani humoru i rzucając przy tym na lewo i prawo powiedzonkami w stylu nieśmiertelnego "yippeekayay". Gdy przebojem wdarł się do panteonu postaci kina akcji pod koniec lat osiemdziesiątych, wydawał się tam trochę nie na miejscu. Nie miał mrocznej przeszłości z Wietnamu, nie był robotem przysłanym z przyszłości, nie był nawet porządnie przypakowany. Może właśnie dlatego dużo łatwiej publiczności przychodziło utożsamienie się z nim. Czyż nie każdy Amerykanin, czy może nawet szerzej facet, chciałby podobnie się zachować, gdy przyjdzie chwila próby? Minęło dwadzieścia pięć lat, John, choć starzał się wraz z nierozerwalnie związanym z tą rolą Brucem Willisem (już w pierwszej scenie kumpel nazywa go żartobliwie "dziadkiem"), nie zatracił swojego szelmowskiego uroku. Niestety w piątej części swoich przygód wydaje się nie na miejscu, już nie tylko w towarzystwie sztywnych bohaterów innych produkcji, ale w swoim własnym filmie.

Scenarzyści "Szklanej pułapki 5" zdecydowali się przenieść akcję aż do Rosji (twórcom chyba nadal się wydaje, że Czarnobyl również do niej należy ;) ). Syn Johna - Josh (nieco drewniany Jai Courntney) wpada w kłopoty, a przynajmniej tak się tatusiowi wydaje i ten nie czekając ani chwili postanawia ruszyć z odsieczą... Do tej pory wszystkie odcinki cyklu były nierozerwalnie związane z do bólu amerykańskim pojęciem wolności. Gdy gospodarz (Amerykanin) widzi, że źli ludzie wkraczają na jego teren, ma prawo rozprawić się ze z nimi bez skrupułów. Czy to japońskie korporacje, czy europejscy terroryści-ideowcy, John śmiało pokazywał im by wracali skąd przyszli. Teraz jednak opuszcza dobrze znane sobie podwórko i z konieczności wkracza na teren zarezerwowany dla agentów 007 i Ethana Hunta. Film ogląda się właściwie jak kolejną część "Mission impossible", tylko tym razem z jakiegoś powodu Bruce Willis musi pomagać Tomowi Cruise. I nie do końca wpasowuje się to tło. Niby nadal ten sam błysk w oku i pewna ręka, ale gdy raz po raz ironicznie marszczy brwi wydaje się jakby chciał zapytać wszystkich dookoła "why so serious?", jeśli nie po prostu co ja u diabła tu robię? Wygląda trochę tak jak amerykańscy żołnierze w Iraku czy Afganistanie, z niejasnych dla nich przyczyn wciągnięci w wojnę, której nie rozumieją.

Czwarta część cyklu była moim zdaniem zdecydowanie najgorsza. Producenci w miejsce charakterystycznego dla serii klaustrofobicznego klimatu postawili na efekty specjalne i niesamowite, jeśli nie absurdalne wręcz, sekwencje, a złote myśli Johna ledwo dało się usłyszeć pośród setek eksplozji. W piątce jest trochę lepiej, ale nie do końca. Film trwa zaledwie (jak na dzisiejsze standardy) dziewięćdziesiąt parę minut i mam wrażenie, że z niezrozumiałych dla mnie powodów, wycięte zostały z niego najlepsze kawałki. Można się o tym przekonać oglądając poniższy trailer, z którego połowa scen (te dowcipniejsze) nie przetrwały do ostatecznej wersji. Przycięto nawet o bodajże sekundę tę, w której Yuliya Snigir zsiada z motocykla i ponętnie rozpina kombinezon (nie wiem, może miało to decydujący wpływ na klasyfikację wiekową filmu). Z chęcią obejrzałbym "extended version" bo wydaje mi się, że ogólne wrażenie byłoby zdecydowanie korzystniejsze. Tak znów dominują długie (choć dopracowane) sceny pościgów i akcji (duży plus ode mnie za wykorzystanie w filmie śmigłowca Mi-24, legendy zimnej wojny), historia jest budowana wokół niezbyt przekonujących wątków ojcowsko-dziecięcych i choć wydawać by się mogło, że gdzie jak gdzie, ale w Moskwie Amerykanin może czuć się naprawdę osaczony, to miejscami brakuje również napięcia, które udawało się osiągnąć twórcom trzech pierwszych części.

Filmy z Jamesem Bondem są idealnym przykładem, jak perfekcyjny przepis na film można powtarzać wciąż i wciąż, zmieniając zaledwie niuanse, a publika i tak tłumnie stawi się do kin, by po raz kolejny podjąć z twórcami dobrze znaną grę. "Szklana pułapka" to również moim zdaniem był samograj. Niestety producenci nie potrafili odtworzyć tego przepisu, wyłowić sedna sukcesu pierwszych części i czwórka i piątka coraz mniej wyróżniają się na tle innych produkcji kina akcji, a ich perfekcyjnemu bohaterowi, coraz trudniej się w tej konwencji odnaleźć.


wtorek, 9 lipca 2013

Życie Pi ****

Film Anga Lee to historia oparta na podstawie książki Yanna Martela, opowiadająca o 16-letnim Pi Patelu (Suraj Sharma), który wyrusza w podróż morską wraz z rodziną z Indii do Kanady. Na statku przechowywane są zwierzęta. Gdy dochodzi do jego zatopienia, młodemu bohaterowi udaje się przetrwać na szalupie pośrodku Oceanu Spokojnego wraz z tygrysem o nietypowym imieniu Richard Parker, orangutanem, zebrą i hieną. Od początku filmu wiemy, że chłopak przeżył tą eskapadę, bowiem Patel jako dorosły już człowiek opowiada swoją historię, szukającemu inspiracji, początkującemu pisarzowi.

"Życie Pi" od początku zachwyca stroną wizualną. Zróżnicowane barwy i kolory roślinności, zdjęcia, efekty specjalne - robią wielkie wrażenie, a komputerowo stworzone zwierzęta wyglądają jak żywe i nie dziwię się, że jego twórcy zgarnęli najważniejsze techniczne statuetki (oskary m.in. za efekty specjalne i zdjęcia). Warto zwrócić też uwagę, że film trochę czerpie z innych produkcji. Tonięcie statku przypomina sceny z "Titanica", są też pewne elementy przygodowe jak z "Cast Away". Pod względem rozmachu wygląda to jak perfekcyjna gra komputerowa i na pewno przebija w sposobie realizacji wspomniane przeze mnie produkcje.

Ang Lee porusza w swoim obrazie wiele wątków. Przede wszystkim na przykładzie Pi pokazuje, czym jest świadectwo wiary. Reżyser zadaje pytanie czy istnieje Bóg i czy pomimo przeciwności losu człowiek nie straci wiary. Pokazuje jak sobie radzić z samotnością i że główny bohater właśnie dzięki wierze poradził sobie w trudnej sytuacji. Na przykładzie przyjaźni z tygrysem uświadamiamy sobie, że tyle ile z siebie dasz, tyle zostanie ci zwrócone. Pi dba o Richarda Parkera, a ten ratuje mu później życie. Inny ciekawy wątek to sposób przedstawienia głównych bohaterów. Rodzina Pi to wegetarianie, przez to mają czystą duszę i są dobrymi ludźmi. Ciekawie w tym zestawieniu wypada na statku ich konfrontacja z kucharzem (kilkuminutowa rola Gérarda Depardieu - jak się później okaże - bardzo ważna dla fabuły), który jako osoba mięsożerna jest pokazana w sposób odrażający i negatywny. Nie do końca taki podział mnie przekonał, a już na pewno nie skłonił do porzucenia mięsa. Najbardziej wymowne w filmie jest jednak to, jak zachowanie zwierząt można odnieść do ludzkich postaw. I tak mordująca w szalupie inne zwierzęta hiena to "mięsożerny" kucharz, a opiekuńcza szympansica, to nie kto inny jak symbol troskliwej matki. Trzeba przyznać, że zostało to świetnie pokazane przez reżysera.

Aktorsko "Życie Pi" wygląda nieźle. Dojrzale gra Sharma, a Khan - wcielający się w jego postać kilkadziesiąt lat później - emanuje spokojem i ciepłem. Plusem obsady jest też to, że aktorzy grajacy Patela są do siebie podobni i przez to bardziej wiarygodni. Dlatego myślę, że Lee dobrze zrobił, że w ostatniej chwili zrezygnował z Tobey'ego Maguire'a w roli dojrzałego Patela, bowiem śmiesznie by to wyglądało, gdyby młody Hindus stał się nagle Amerykaninem.

Pomimo zawartych wielu ciekawych aspektów i motywów film potraktowałem bardziej jaką ładną bajkę z morałem, a nie jako historię, po obejrzeniu której mój światopogląd uległby jakimkolwiek zmianom, czy też stałbym się po nim mądrzejszy. Na pewno jednak doceniam bajkowy świat przedstawiony przez Lee i urokliwość filmu, chociaż wolę opowieści, które jestem w stanie bardziej odnieść dla siebie.


wtorek, 2 lipca 2013

Iluzja ****

Należę do osób, które w zdolnościach paranormalnych zawsze będą doszukiwać się szachrajskich sztuczek, a magików uznawać za dobrych obserwatorów i psychologów. "Iluzja" przekonuje nas, że magia to tylko triki, a im bliżej znajdujemy się czarodziejskich wydarzeń, tym łatwiej nas oszukać.

I tak czworo magików: J. Daniel Atlas (Jesse Eisenberg), Merritt McKinney (Woody Harrelson), Henley Reeves (Isla Fisher) i Jack Wilder (Dave Franco) kantuje nie tylko nas przed ekranem, ale całą publiczność swojego przedstawienia w Las Vegas, a także FBI i Interpol. Za sprawą czarodziejskich sztuczek bohaterowie napadną na bank i rozdadzą pieniądze widowni. Na nic zdadzą się wysiłki organów ścigania. Ani sceptycznie nastawiony do magii pracownik FBI Dylan Rhodes (Mark Ruffalo), ani próbująca ją zrozumieć, przydzielona do śledztwa przedstawicielka Interpolu Alma Dray (Melanie Laurent), nie będą mogli udowodnić, że nie poprzez czary, lecz wykonując całkiem normalny przekręt magicy popełnili przestępstwo.

Udana kompozycja efektów specjalnych, gra świateł i wciągające sztuczki magiczne sprawiają, że film ogląda się jak bardzo dobre show. Mimo mojego sceptycyzmu dałam się ponieść czarom i hipnozie, aby potem z napięciem wyczekiwać rozwiązania zagadkowych zdarzeń. Całe szczęście, że większość z nich została wytłumaczona w racjonalny sposób i film, nie okazał się baśnią z 1001 nocy, ani kryminałem-fantasy. Niestety niektóre wyjaśnienia "czarów" były zbyt naiwne, jak na poziom dokonanego oszustwa (np. wyczyszczenie konta milionera poprzez podanie hasła w stylu "nazwisko panieńskie matki").

Nie pochłaniałabym kolejnych zdarzeń z takim entuzjazmem, gdyby nie świetna gra czarodziejów. Szczególne uznanie należy się Eisenbergowi i Harrelsonowi, którym udało się stworzyć kreacje zarówno wiarygodnych, jak i dających się polubić, a przy tym przezabawnych, magików. Do tego niemały wkład do filmu wnieśli weterani kina - Freeman i Caine - których tajemnicze role nadały scenariuszowi "Iluzji" charakter.

Niestety wszystko co dobre szybko się kończy, a zakończenie przynosi rozczarowanie... Kiedy film rozkręca się i poprzez kolejne czary-mary, zaskakuje i ekscytuje, to ostatni wielki skok sprawia zawód. Zakończenie jest co prawda mocno zaskakujące, sprawdza się początkowa teza, że nabieramy się na "czary", gdyż najtrudniej dostrzec oszustwo gdy bacznie przyglądamy się magikowi. W końcówce całkiem ciekawy i trzymający w napięciu pościg funduje nam Dave Franco. Po nim powstaje oczekiwanie, że to najciekawiej zbudowane postacie (Eisenberga i Harrelsona) zaprezentują na koniec najbardziej intrygujące sztuczki. Jednak wzmożony apetyt nie zostaje zaspokojony, ostatni trick bowiem, pomimo zapowiadanego wielkiego show, jest słabszym występem niż poprzednie. A rozwiązanie głównej zagadki jest tandetne i niestety pozostawiło niesmak.

Jeszcze w sali kinowej dawałam "Iluzji" pięć gwiazdek i tak by pozostało, gdyby zakończenie nie popsuło dobrego wrażenia wywołanego przez resztę filmu. Po namyśle uważam, że "Iluzja" prezentuje porządne kino. Niezły pomysł na film, szybka akcja, mocne show i dobra gra aktorska ratują nie do końca udany scenariusz. W zestawieniu z "Prestiżem" film jest bardziej nastawiony na rozrywkę niż głębokie przemyślenia, ale i tak warto go obejrzeć.