poniedziałek, 30 września 2013

Czas na miłość ****

Richard Curtis wie jak robić komedie romantyczne. Scenarzysta hitu "Cztery wesela i pogrzeb" i reżyser m.in. "Pamiętników Bridget Jones" czy "To właśnie miłość" zawsze umiał tworzyć historie urokliwe, niegłupie i krzepiące na duchu. "Czas na miłość" nie wymyka się ze schematów znanych z jego poprzednich filmów. Dodatkowo reżyser wplata w romantyczną historię wątek podróży w czasie.

Tim Lake (Domhnall Gleeson) w wieku 21 lat dowiaduje się od swojego ojca (Bill Nighy), że może podróżować w czasie. Nie jest to nieograniczona zdolność, bowiem chłopak może decydować tylko o swojej niezbyt odległej przeszłości. Tim postanawia wykorzystać osobliwą umiejętność do poznania dziewczyny i tak spotyka Mary (Rachel McAdams).

Fabuła nie jest może zbytnio oryginalna (w końcu podróże w czasie były przedmiotem wariacji wielu reżyserów), ale trzeba przyznać, że jest tutaj sprzedana wyjątkowo wdzięcznie, bo mamy bohatera (przeciętnego i sympatycznego chłopaka), z którym można się utożsamiać, kibicować mu i przypominać sobie swoje problemy sercowe, przez które przechodziło się ładnych parę lat temu. Pomiędzy nim i Mary (zabawna McAdams) iskrzy i dawno już nie widziałem na ekranie takiej chemii wśród głównych bohaterów (u Curtisa taką parą, na którą się ostatnio tak dobrze patrzyło, byli Hugh Grant i Andie MacDowell). Całemu wątkowi romantycznemu towarzyszy brytyjskie poczucie humoru znane z filmów Curtisa (czyli jest subtelniej niż w amerykańskich komediach). Samo przenoszenie w czasie jest o tyle zabawne, że świetnie pokazuje "instrukcję obsługi kobiety" - to jak często są one zmienne i jak można wykorzystać ich słowa, aby osiągnąć swój cel. Film jednak nie uderza w panie, tylko dobrze pokazuje rzeczywistość.

Reżyser porusza w dalszej części komedii również bardziej ambitne kwestie niż podrywanie dziewczyn. Przedstawia wątek przemijania, choroby i miłości ojcowsko-synowskiej. Skłania do zastanowienia się, jak często poprzez codzienny pęd życia nie dostrzegamy drobnych rzeczy i że należy doceniać każdy dzień, tak jakby miał on być ostatnim (taka kwestia nawet pada w filmie). Nie są to może sprawy szczególnie odkrywcze, ale chyba warto je sukcesywnie przypominać.

Obejrzeć ostatnio dobrą komedię było sprawą niełatwą. Curtisowi udała się sztuka stworzenia czegoś zabawnego i myślę, że każdy fan dobrej rozrywki będzie zadowolony z jego najnowszego filmu.


poniedziałek, 16 września 2013

Sztanga i cash **

Specjalista od wielkich, najeżonych efektami specjalnymi widowisk w stylu "Armageddonu", czy serii Transformers, Michael Bay serwuje nam tym razem, jak sam mówi skromny (to znaczy eksploduje zaledwie jedno auto) i ekspresowo nakręcony, oparty na faktach (do tego jeszcze wrócimy) film o gangu z "Sun Gym", działającym w Miami w połowie lat dziewięćdziesiątych.

Mimo że wysłuchujemy przemyśleń z offu niemal wszystkich postaci "Sztanga i cash", za głównego bohatera można uznać niepozbawionego uroku, ale nie grzeszącego intelektem instruktora fitnessu Daniela Lugo (Mark Wahlberg). Żyjący na sterydach i automotywacyjnych bzdurach ("wierzę w fitness"), uczynił ze wspomnianej siłowni Sun Gym dochodową placówkę i wydaje się wychodzić na prostą po błędach przeszłości. Jednak poczucie, że los nie obdarzył go tym na co zasługuje, podsycane przez wysłuchiwanie frazesów serwowanych przez samozwańczego guru (Ken Jeong) typu "Jeśli myślisz, że ci się coś na należy, to wszechświat ci to da", naprowadza go na plan jak odebrać wszystko swojemu bogatemu i wyjątkowo wrednemu klientowi - Victorowi Kershaw (Tony Shalhoub). Do pomocy bierze swoich równie napompowanych, a jeszcze mniej rozgarniętych kumpli (Dwayne Johnson i Anthony Mackie) i już wiemy, że to nie może skończyć się dobrze...

Wyjaśnijmy sobie od razu jedną rzecz. Wbrew temu, co po wielokroć słyszymy w filmie, nie jest to prawdziwa historia. Jest ona jedynie inspirowana serią artykułów z Miami New Times. Nikt nie zadał sobie trudu, by chociażby skonsultować się z ofiarami, które przeżyły te tragiczne wydarzenia. A ma to niestety kapitalne znaczenie dla odbioru filmu. Micheal Bay dokonał tu moim zdaniem dosyć ryzykownego manewru. Absolutnie nie stara się oceniać swoich bohaterów. Ba, robi bardzo dużo byśmy polubili Daniela i spółkę. Może i są mało rozgarnięci, ale w sumie to takie swojaki. W przeciwieństwie do ofiary. Victor Kershaw to prawdziwy dupek. Właściwie może mu się należało? Autorzy jakby stawiają nas na równi z bohaterami tej historii, pouczająco kiwając głową z za ekranu, tak to mogłeś by ty mój drogi widzu. Gdybyś też się nasłuchał bredni o tym co ci się rzekomo należy i opacznie je zrozumiał, też przypiekałbyś na grillu odrąbane ludzkie ręce, by pozbyć się odcisków palców. I można by to uznać za błyskotliwą analizę ludzkiej natury, "zło jest w każdym z nas", gdyby nie to, że ten film ma tyle wspólnego z rzeczywistością co relacja z konferencji PiSu w TVNie, czy poczynań rządu w TV Trwam. Jeśli posłuchać tego co ma do powiedzenia pierwowzór postaci Victora Kerwshaw - Marc Schiller, to maluje się kompletnie inny portret głównych bohaterów. Byli to bezwzględni przestępcy z determinacją realizujący swój plan. Daniel Lugo to nie sympatyczny osiłek, ale psychol ze złymi intencjami wypisanymi na twarzy, któremu nie ufali i którego nie lubili nawet współoprawcy. Nie był on nawet autorem planu napadu na Marca Shillera, nie zgadza się liczba napastników... nieścisłości i zwykłe przekłamania można mnożyć i mnożyć. Przyzwyczaiłem się już, że mass media wszystko interpretują tak jak im wygodniej, ale czemu miała służyć taka manipulacja w kinie gatunkowym naprawdę nie wiem. Jeśli reżyser chce przekazać jakąś konkretną wizję świata, niech to robi, ale bez udawania, że dokumentuje jakąś rzeczywistość.

Niemniej, kto idzie do kina na film Micheala Baya po to by analizować jego przesłanie? To ma być przede wszystkim rozrywka. "Sztanga i cash" niewątpliwie ma swoje momenty. Dowcip zbudowany na ludzkim cierpieniu, wydaje mi się mocno kontrowersyjny pomysłem, ale często działa. Marc Wahlberg, The Rock i spółka w roli bezmózgich koksów są rozbrajający. Są tu wszystkie standardowe składniki współczesnego kina dla facetów, czyli wielkie mięśnie, skąpo ubrane dziewczynki wijące się na rurach, szybkie samochody i parę dynamicznych sekwencji. Jednak film jest ogólnie za długi, w środkowej części zwyczajnie nudzi i choć końcówka jest niezła, ciężko się na nią przebudzić.

Jak powiedział Marc Schiller, więziony i nieludzko torturowany przez okrągły miesiąc, w tym filmie najwięcej ma wspólnego z rzeczywistością tytuł (ang. "Pain and gain") - jego cierpienie zaowocowało wielkim zyskiem oprawców. I powiem szczerze, gdybym to ja był ofiarą, to nie jestem przekonany czy chciałbym, żeby zrobiono film żerujący na mojej tragedii, w którym to jeszcze ze mnie robi się dupka. Jeśli ktoś chciałby usłyszeć tą historię opowiedzianą z pozycji ofiary to polecam np. artykuł z angielskiego Guardiana. A tym którzy zdecydują się obejrzeć "Sztanga i cash", radzę nie wsłuchiwać się w zapewnienia autorów o prawdziwości tej historii i potraktować ją jako kolejną, przyzwoitą "pulp fiction".


wtorek, 3 września 2013

As w rękawie ***

W 2006 roku Joe Carnahan był znany z kilku niezależnych filmów oraz niezłego thrillera "Narc" z Rayem Liottą w roli głównej. Panowie spotkali się ponownie na planie filmu "Smokin' Aces" (polskie tłumaczenie "As w rękawie" - jak zwykle "bardzo trafne"). Oprócz Liotty - reżyser dostał do dyspozycji m.in. Bena Afflecka, Andy'ego Garcia, Ryana Reynoldsa czy debiutującą na ekranie - piosenkarkę Alicię Keys, a więc gwiazdy, którymi można by było obsadzić przynajmniej ze dwa inne dobre filmy. Carnahan napisał również scenariusz, którego fabuła zdawała się być bardzo obiecująca dla fanów kina gangsterskiego i twórczości takich reżyserów jak Quentin Tarantino czy Guy Ritchie.

Dwaj agenci FBI Richard Messner (Reynolds) oraz Donald Carruthers (Liotta) mają za zadanie chronić komika Buddy'ego Israela (Jeremy Piven), który ma interesujące dla wymiaru sprawiedliwości informacje i zdecydował się zeznawać przeciwko mafii. Rozpoczyna się polowanie na niego przez gangsterów. Kilerzy są wynajęci przez różnych zleceniodawców i w związku z tym są przeróżnej maści. Mamy tutaj typowych łowców nagród, którzy zostali skuszeni możliwością łatwego (jak się wydaje) zarobku, psychopatycznych morderców, dwie czarnoskóre panie, a nawet...neonazistów.

Takie nagromadzenie postaci nie przyniosło dobrego rezultatu. Owszem, film rozpoczyna się w iście "tarantinowskim stylu", czyli od dużej ilości krwi, błyskotliwych dialogów pomiędzy głównymi bohaterami (chociażby świetna rozmowa Israela ze swoim ochroniarzem, przypominająca pamiętny dialog pomiędzy Vincentem a Julesem z "Pulp Fiction") i wartkiej akcji. Później jednak konstelacja gwiazd zaczyna męczyć, a i sama fabuła kuleć.

Nie do końca wyszły reżyserowi próby mieszania gatunków. Do gangsterskiej konwencji Carnahan starał się wpleść dramat sensacyjny, który z jednej strony miał wiarygodny wątek, bo logicznie przedstawiał motywy działań szefów FBI. Z drugiej strony dramatyczny ton w dalszej części filmu, przy lżejszej formie z początku, był mało przekonujący, co zdezorientowało Reynoldsa. Aktor ze swoim wyrazem twarzy, stanowiącym skrzyżowanie zatwardzenia z szarżującym bykiem, jakby nie wiedział, co i w którym momencie ma grać. Jak dodamy kilka bezsensownych wątków - neonaziści - zabójcy, rozterki duchowe naćpanego Israela, czy słabe zakończenie historii z Alicią Keys, to mamy w sumie średnio udany film. W zasadzie przed określeniem "kiepski" uratował go klimat i dynamika akcji z początku. A także fakt, że do końca nie było wiadomo, który z bohaterów z krwawej rzezi zafundowanej przez reżysera przeżyje całą zabawę.

"Smokin Aces" miało szansę znacznie bardziej wypalić. Niestety - nawet dobry pomysł na fabułę i plejada gwiazd nie zagwarantowały sukcesu. Trzeba było jeszcze umiejętnie wykorzystać cały zebrany potencjał. W efekcie wyszedł film, który można obejrzeć, ale nie sposób się nim zachwycić.


niedziela, 1 września 2013

Blue Jasmine ****

Sporo czytałam ostatnio opinii odnoszących się do "Blue Jasmine" jako do jednego z lepszych filmów Allena. Myślę, że jest to trochę rzecz gustu i każdy ceni reżysera za inne odsłony. Z pewnością jednak jego najnowsze dzieło zaliczyć można do przygnębiających utworów filmowych.

Ostatnie filmy Woodego kręcone w Barcelonie, Paryżu, Londynie i Rzymie nazwałabym przyjemnymi komediami, które po obdarciu z ironii ukazywały spaczone relacje międzyludzkie, nietrafione związki, czy nieszczęśliwie ulokowane uczucia. Były jednak filmami całkiem lekkimi i zabawnymi. W "Blue Jasmine" Allen również szydzi z ludzkich postaw, oczekiwań wobec życia i bliskich, jednak tym razem widzowi nie jest do śmiechu. Postacie nakreślone są w taki sposób, by odebrać je negatywnie, jako kierujące się materializmem, egoizmem, jako nieudaczników lub oszustów. Każdy żyje złudzeniami, a gdy los obnaża prawdziwą rzeczywistość, przychodzą frustracje.

Pierwsze skrzypce gra tytułowa Jasmine (Cate Blanchett), która po spędzeniu większości życia na "nicnierobieniu" u boku obrzydliwie bogatego męża, zmuszona jest zacząć egzystować od nowa, a dokładniej nauczyć się radzenia sobie samej, bez pieniędzy, gdy małżonek okazuje się oszustem i gdy państwo konfiskuje cały ich wspólny majątek. Przez większość filmu obserwujemy właśnie jej życie, w retrospekcjach - pławiącą się w luksusach damę, na pierwszy rzut oka nie posiadającą żadnych problemów oraz aktualnie - roztrzęsioną, wyniszczoną emocjonalnie kobietę, która straciła wszystko. Cate, gra świetnie, pomimo emocji, którymi emanuje, ciągle nie wiemy czego tak naprawdę pragnie i czym się kieruje w życiu. Aktorsko jest bardzo wiarygodna i daje z siebie wszystko, chociaż sama postać jest trochę męcząca (mam wątpliwość czy potrzebuję aż tylu ujęć zażywania prochów i wpadania w histerię, aby zauważyć, że bohaterka ma problem i jednocześnie nie ziewać w kinie). Jednak bez wątpienia film praktycznie w całości należy do Blanchett.

Sympatię wzbudza siostra, Jasmine, Ginger (Sally Hawkins) będąca zupełnym jej przeciwieństwem. Ginger to prosta dziewczyna, która chociaż przynależy do niższej klasy społecznej, to żyje w realnym świecie i nie zadowala się pozorami jak Jasmine. Jednak jej historia jest również dołująca. Allen pozbawia nas nadziei, że los szykuje dla nas pozytywne zmiany. Podobnie jak w "Drobnych cwaniaczkach" nie daje bohaterom szans na społeczny awans. Z drugiej strony przynależność do wyższej klasy wcale nie oznacza, że jest się lepszym, mądrzejszym, a już na pewno nie szczęśliwszym.

Wydaje się, że Allen mówi nam z ekranu, że nie można wiecznie marzyć na jawie, żyć snem, który się nie spełni. Rozwój wydarzeń obnaża postępowania oparte na złudzeniach, zadowalanie się pozorami życia. Jednak również ci, którzy się nie oszukują i żyją prawdziwie, nie mają łatwo. Analizując większość bohaterów można dojść do wniosku, że nędzne są ludzkie postawy wobec życia, rozpaczliwe poszukiwanie szczęścia, beznadziejne relacje w rodzinie czy z życiowymi partnerami.

Być może "Blue Jasmine" jest lekcją, jak nie należy postępować, aby nie zmarnować życia. Pokazuje też jak trudno jest wyjść ponad własne ograniczenia. Ten scenariusz przepełniony goryczą, pozostawia poczucie beznadziei. Czy to jeszcze ironia i dystans, czy studium przypadku depresji?