niedziela, 20 października 2013

Wałęsa. Człowiek z nadziei ***

Stworzenie obrazu biograficznego o osobie, która wywołuje tak duże kontrowersje jak Lech Wałęsa, jest zawsze przedsięwzięciem ryzykownym. Szczególnie, że za film o byłym prezydencie wziął się sam Andrzej Wajda, który nie ukrywa do niego sympatii. Stąd też przed seansem miałem spore obawy czy film rzetelnie pokaże postać Wałęsy i nie będzie przesadnie "budował pomnika" byłemu liderowi Solidarności.

Historia rozpoczyna się od momentu przyjazdu do Gdańska znanej włoskiej dziennikarki Oriany Fallaci (Maria Rosaria Omaggio), która ma przeprowadzić wywiad z Wałęsą (Robert Więckiewicz). Ten dosyć obcesowo traktuje Włoszkę, jest arogancki, pewny siebie, wręcz bucowaty, ale skory do mówienia. A że ma co opowiadać, to w ten sposób poznajemy historię powstania Solidarności i początki działalności opozycyjnej Wałęsy.

Tytuł filmu stanowi jakby kolejną część trylogii Wajdy dotyczącej "Człowieka z...". O ile jednak "Człowiek z marmuru" i "Człowiek z żelaza" były przejmującymi historiami na temat Polski, to "Człowiek z nadziei" jest powierzchowną opowieścią dla mas, która jest bardzo poprawna politycznie. Podejrzewam, że nawet osoba średnio zorientowana w dziejach Polski nie będzie specjalnie zaskoczona wydarzeniami ukazanymi w filmie. Wałęsa jest tutaj przedstawiony w pozytywnym świetle i nie ma zgrzytów co do jego postaci. Reżyser nawet usprawiedliwia jego lekkie podejście do domowych obowiązków tym, że Lech to urodzony społecznik, który walczył o ludzi i to tłumaczy jego rzadką obecność w domu i zostawiania wszystkiego na głowie żony. Wajda, co prawda, aby chyba nie być posądzonym o zbytnią sympatię do bohatera, pokazuje wątek z esbekami, ale nie wynikają z tego później jakieś rozważania co do moralności Wałęsy. Lech zrobił to wszystko, aby być jak najszybciej z rodziną, a później i tak nie daje się złamać władzy ludowej.

To, co nieźle wyszło w filmie to montaż, muzyka i dialogi. Ten pierwszy element wypada szczególnie dobrze w sytuacjach, gdy Więckiewicz występuje na ekranie wspólnie z realnymi bohaterami tamtych czasów. A szczególnie ciekawie wygląda to w momencie, gdy aktor spotyka się z postaciami granymi przez Krystynę Jandę i Jerzego Radziwiłowicza w "Człowieku z żelaza". Dobrze dobrana polska muzyka również ładnie komponuje się w filmie. Miałem wątpliwości jak Wajda i scenarzysta Janusz Głowacki (obaj starsi już przecież panowie) będą operować językiem filmowym. Na szczęście moje obawy zostały szybko rozwiane - film kipi krwistymi i humorystycznymi dialogami, które brzmią przekonująco i świeżo.

Trudno mi jakoś przesadnie zachwycać się rolą Więckiewicza - owszem fizycznie i w sposobie mówienia to idealny Wałęsa. Widać, że aktor świetnie opanował jego głos i gesty. Chyba jednak ze względu na samą postać lidera Solidarności przedstawioną w filmie (bufoniasty, ale wzbudzający sympatię, prosty chłop) trudno uznawać jego rolę za wybitną. Z pewnością poziom naśladownictwa jest perfekcyjny, ale wymiar postaci Wałęsy nie niesie za sobą specjalnego ładunku emocjonalnego i w związku z tym rola Więckiewicza - poza walorami humorystycznymi - nic wielkiego nie oferuje. Agnieszka Grochowska - jako Danuta Wałęsa - gra nieźle, chociaż trzeba sobie szczerze powiedzieć, że nie ma za wiele do zaprezentowania, bo jej postać poza drobnymi wyjątkami to po prostu przykład "matki Polki", która od czasu do czasu miewa chwile zwątpienia.

Film Wajdy to do bólu poprawny obraz Polski dawnych lat. Historia, dzięki której na pewno nie będziemy mądrzejsi, czy specjalnie poruszeni. Film jest naszym kandydatem do Oscara, ale pomimo nośnych nazwisk, to nie ma on moim zdaniem najmniejszych szans w walce o miano najlepszego zagranicznego obrazu, głównie ze względu na brak elementu zaskoczenia i małą aktualność wydarzeń, które średnio interesują Amerykanów. A z pewnością znajdzie się też po prostu lepsze i ciekawsze dzieło, bardziej zasługujące na statuetkę.


Wieczni chłopcy ***

"Wieczni chłopcy" to lekcja o tym jak pokonać rutynę, jak nie przespać swojego życia i nie obudzić się nieszczęśliwym, jak budować kompromisy będąc w związku i jednocześnie nie zatracić swojej osobowości. Przeżywający kryzys wieku średniego Gilbert (Alain Chabat) próbuje przekonać przyszłego zięcia - Thomasa (Max Boublil), by nie popełniał błędu, jakim jest zawarcie małżeństwa. Jednocześnie znajdując z chłopakiem wspólny język, stawia kres swojemu związkowi, aby znów żyć pełnią życia i robić dokładnie to na co ma ochotę. Thomas zaczyna wątpić czy ślub jest dobrą decyzją...

Wszystkie perypetie Gilberta i Thomasa mają w zabawny sposób przekonać widza, że życie oparte na hedonizmie nie przyniesie człowiekowi spełnienia, a małżeństwo może być czymś wspaniałym, ale pod pewnymi warunkami. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że złe kobiety wciskając panów pod pantofel przyczyniają się do ich nieszczęścia, to jednak autor filmu odpowiedzialnością za rozpadające się związki wini też panów, którzy sami starając się być dobrymi mężami i ojcami, zapominają o własnych pasjach i potrzebach. Zawarte w filmie przesłanie, może nie rzuca na kolana, ale na pewno jest w nim sporo prawdy.

Niestety, film zawodzi od strony komediowej. Wysoka oglądalność "Wiecznych chłopców" we Francji raczej świadczy o dobrym odbiorze filmu w rodzimym kraju. Być może za sprawą niepoprawności politycznej (częste żarty na temat mniejszości narodowych), czy wyśmiania pewnych cech i aspektów codziennego życia Francuzów, humorystyka filmu bardziej trafia na rodzimy grunt.

Nie można oczekiwać od "Wiecznych chłopców" zbyt wiele, ale można w chłodny, długi, ciemny wieczór miło spędzić z nimi czas (zwłaszcza jeśli właśnie budujemy z partnerem/-rką relacje lub doskwiera nam rutyna związku już trwającego). Dla mnie jednak najnowsze komedie francuskie wciąż chowają się w cieniu "Nietykalnych".

piątek, 18 października 2013

W ciemno (Out in the Dark) ****

Jeśli zagłębić się w historię kina, miłość homoseksualna istnieje w nim od dekad, przy czym od lat kilku, a może kilkunastu, wątek ten pojawia się na ekranach szczególnie często. Tematem filmów był już romans kowbojów w surowych westernowych realiach, homoseksualny związek w szeregach neonazistów, czy męsko-męska fascynacja w społeczności ortodoksyjnych Żydów. Tym razem opowieść rozgrywa się w kontekście konfliktu izraelsko – palestyńskiego, który, sam w sobie, dostarcza scenariuszy na niejeden film i stanowi źródło ludzkich historii, wartych opowiedzenia. Oglądamy więc komplikującą się relację pary gejów na tle skomplikowanej relacji Izraela i Palestyny i, w mojej opinii, uzyskujemy ciekawy i poruszający rezultat.

W pierwszych scenach filmu poznajemy głównych bohaterów – młodych, pełnych optymizmu, otwartych na świat i możliwości, jakie stwarza. Są tacy sami, jak ich rówieśnicy w Europie, czy jakimkolwiek innym kraju tzw. Zachodu (wątek wyjazdu do Europy pojawia się zresztą w przełomowych momentach filmu). Jednak w miarę biegu historii, przekonujemy się, jak bardzo ich sytuacja jest odmienna i jak duże niebezpieczeństwo wiąże się z pragnieniem ułożenia sobie życia w sposób, który nam wydaje się już tak oczywisty. Wprawdzie Roy (Michael Aloni) jest u progu kariery prawniczej i szykuje się do przejęcia schedy po ojcu, ale już Nimr (Nicholas Jacob), swoim uporem w kwestii dalszej edukacji (co gorsza, w Tel Avivie) naraża się na niezrozumienie i ostracyzm ze strony najbliższych. O ile też zamożna rodzina z izraelskiej klasy średniej jest w stanie zaakceptować homoseksualizm syna (acz niekoniecznie już pochodzenie chłopaka, z którym postanowił się związać), o tyle ujawnienie tej orientacji seksualnej w społeczności muzułmańskiej doprowadzi do dramatycznych skutków. Sytuacji nie ułatwi też fakt, iż brat Palestyńczyka bierze udział w gromadzeniu broni na użytek jednej z walczących organizacji.

Film ogląda się z zainteresowaniem, a stopniowo z coraz większym przejęciem nad wikłającym się losem bohaterów. Reżyser (Michael Mayer) sprawnie przeplata wątek polityczno-społeczny z wątkiem uczucia łączącego dwóch mężczyzn. Sceptycy powiedzą zapewne, że fabuła filmu jest niewiarygodna. Istotnie, Nimra i Roy’a dzieli narodowość, wyznanie, pochodzenie i status majątkowy, a to wszystko nie przeszkadza im w walce o miłość, choć ta walka wymaga ofiary. Nie wiem, czy taka historia mogłaby się zdarzyć naprawdę. I nie rozstrzygając o tym, postrzegam „W ciemno” jako opowieść o ludziach, którzy walczą o szczęście (o życie?), tocząc bój z sytuacją, której nie zawinili i z przeciwnościami, na które nie zasłużyli. Czy to nam czegoś nie przypomina?...

wtorek, 1 października 2013

To już jest koniec **

Jest taka scena, gdzieś w pierwszej połówce "To już jest koniec": główni bohaterowie, czyli Seth Rogen, James Franco, Jonah Hill, Jay Baruchel, Danny McBride i Craig Robinson, postanawiają wciągnąć wszystkie posiadane dragi i na koniec imprezy spontanicznie kręcą kontynuację jednego z wcześniejszych hitów pisarskiego tandemu Rogen-Goldberg "Pineapple express". Mam dziwne wrażenie, że proces twórczy, który doprowadził do powstania całego "To już jest koniec", nie odbiegał specjalnie od tego schematu.

Fabuła jest nieskomplikowana. Jay Baruchel wpada na weekend do LA, by spotkać się ze swym starym kumplem z młodości, teraz ważniakiem w Hollywood Sethem Rogenem. Jarają blanty, zajadają się hamburgerami ("gluten!"), grają w gry komputerowe... weekend marzeń. Seth podejmuje kolejną próbę przekonania Jaya do blichtru LA oraz swoich nowych znajomych i zaciąga go na parapetówkę do odjechanego domu Jamesa Franco. Są tam wszyscy (nawet Rihanna) i zabawa trwa w najlepsze, gdy za drzwiami rozpoczyna się prawdziwa biblijna apokalipsa...

Kto miał okazję obcować z poprzednimi dziełami duetu Rogen-Goldberg, tym razem również odpowiedzialnego za reżyserię, nie będzie specjalnie zaskoczony rodzajem dowcipu w "To już jest koniec". Kto nie miał okazji, niech uwierzy, że wielki, stylizowany na "Mechaniczną pomarańczę" penis, nie znalazł się w domu Franco przypadkowo. Oprócz tego materiału do żartów, dostarcza obecność wielu znanych twarzy, portretujących samych siebie, a raczej publiczne wyobrażenie o nich (np. tysiąc żartów z homoseksualizmu Jamesa Franco) lub też ich przeciwieństwo (Michael Cera jako przeżarty koką erotoman). Znalazło się również miejsce na kilka gagów parodiujących klasyczne sceny z dzieł takich jak "Egzorcysta" czy "Dziecko Rosemary", które wraz z absurdalnym zakończeniem rozbawiły mnie chyba najbardziej.

Choć poziom żartów jest nierówny, to parę razy się szczerze uśmiałem. Niemniej nie rekompensuje to wspomnianego już przeze mnie na wstępie wrażenia, że całość jest niedopracowana. "To już jest koniec" przypomina bardziej serię skeczy niż fabułę. Płaskie postacie nie wzbudzają emocji, akcja wydaje się donikąd nie zmierzać i po pewnym czasie znużony już tylko wyczekiwałem na zakończenie. Trochę szkoda, bo pomysł, że rozpieszczone gwiazdki Hollywood w obliczu apokalipsy stają twarzą w twarz z faktem, że nie są tak cudownymi ludźmi jak im się wydaje, miał naprawdę spory potencjał i to nie tylko komediowy.