niedziela, 28 grudnia 2014

Brudny szmal *****

Oryginalny tytuł kryminału “Brudny szmal” to “The Drop”. Kasa z lewych interesów półświatka musi lądować w bezpiecznym miejscu. Bossowie brooklyńscy rozwiązują ten problem, wyznaczając losowo na miejsce zbiórki jeden z kontrolowanych przez siebe barów - “drop bar”. Niewtajemniczeni nie mają szansy dostrzec, jak tuż obok nich, koperta za kopertą “brudny szmal” ląduje w ukrytym pod barem sejfie, by nad ranem trafić do właścicieli.

Bob Saginowski (Tom Hardy) jest barmanem w jednym z takich miejsc - “U kuzyna Marva“. Gdy go poznajemy, stawia właśnie, ku wyraźnemu niezadowoleniu Marva (James Gandolfini w swojej ostatniej ukończonej roli), nota bene swojego kuzyna, kolejkę stałym bywalcom, wspominającym zamordowanego przed dziesięciu laty kolegę. Jest 27 grudnia, tonący w niebieskawym świetle Brooklyn ściska mróz. Bob zamyka bar i spokojnym krokiem wraca do domu. W pewnym momencie dobiegnie go skomlenie psa. I tak niespodziewanie w jego życiu zagoszczą Rocco - skatowany szczeniaczek pitbulla i Nadia (Noomi Rapace), w której to śmietniku został porzucony.

Scenariusz filmu, na podstawie własnego opowiadania napisał Dennis Lehane, autor powieści, na kanwie których powstały “Mystic river”, “Gdzie jesteś Amando”, czy “Wyspy tajemnic”. Choć postacie w “Brudnym szmalu” niewątpliwie mają swoje źródło w kinie gatunkowym (dociekliwy detektyw, dziewczyna z przeszłością, gangster nie mogący pogodzić się z tym, że jego czasy minęły), osadzenie ich w ulubionej przestrzeni Lehana, rzeczywistości robotniczej dzielnicy, nadaje im specyficzny rys. Wszyscy wydają się zmęczeni, przywykli do dźwigania na swych barkach ciężaru codzienności. Porozumiewają się półsłówkami, skrzętnie starając się ukryć za nimi swoje prawdziwe ja.

Historia nie jest może najoryginalniejsza (choć przenikanie się wątku “szczenięcego” z wątkiem skoku na szmal, jest rozwiązane bardzo zręcznie) i można by się pewnie zastanowić czy wszystkie postaci wnoszą cokolwiek do fabuły (np. Dottie - siostra Marva), niemniej scenariusz dał pole do popisu całej ekipie. Za reżyserię odpowiedzialny jest autor nominowanej do Oskara “Głowy byka” Belg Michaël R. Roskam. Konsekwentnie, do przesady zwalnia tempo akcji i scen, pozwalając napięciu rosnąć. Niby nie dzieje się nic, ale pod skórą czujemy permanentny stan zagrożenia, w którym żyją bohaterowie. Atmosferę buduje również dopracowana warstwa plastyczna filmu. Kadry stylizowane są, jak przyznaje sam reżyser, na obrazy Georga Bellowsa, amerykańskiego malarza portretującego Nowy Jork początku XX wieku. Wrażenie ciężkości potęguje depresyjny brak światła. Większość filmu rozgrywa się w nocy, w ciemnych pomieszczeniach, ale wydaje się go brakować nawet w tych kilku scenach dziennych, na otwartym powietrzu.

Obsada filmu jest iście międzynarodowa. Tom Hardy daje po “Locku” kolejny popis swoich umiejętności. Jego Bob, cedząc słowa i mierzwiąc brwi, skrywa za maską prostolinijności tajemnicę. Nieodżałowany James Gandolfini wchodzi w swoją rolę z wrodzoną naturalnością. Szwedka Noomi Rapace i Belg Matthias Schoenaerts (szalony były chłopak Nadii) w pełni wykorzystują potencjał drzemiący w ich postaciach. Podsumowując, “Brudny szmal” to dobre kino gatunkowe w starym stylu. Solidna historia, dopracowany klimat i dobre aktorstwo sprawią, że fani kryminałów nie powinni czuć się zawiedzeni.


poniedziałek, 15 grudnia 2014

Mów mi Vincent ****

Nieznany raczej Theodore Melfi podjął się stworzenia scenariusza i wyreżyserowania dość oklepanego wątku. Zgorzkniały samotnik Vincent (Bill Murray), przepija albo przegrywa resztki posiadanych pieniędzy. Zbieg okoliczności sprawia, że opiekuje się synem nowej sąsiadki, Olivierem (Jaeden Lieberher), którego rodzice właśnie się rozwodzą. Wizja zarobienia dodatkowego grosza sprawi, że Vin zostanie "niańką" chłopca.

Chociaż Vincentowi daleko do ideału babysittera i początki znajomości z Olivierem dla obu nie są łatwe, bohaterowie nawiążą relację. Na pierwszy rzut oka oschły i ignorujący wszystko dookoła mężczyzna, zainteresuje się problemami chłopca. Olivier, tęskniący za rodzicami (obojgiem, bo mama uciekła od zdradzającego męża, a sama jest wiecznie w pracy), nieakceptowany w nowej szkole, zaciekawi się życiem Vincenta. I tak młody zacznie poznawać starego i uczyć się od niego, zarówno dobrych jak i złych rzeczy...

Film odbieram jako przyjemny, który ma głębsze przesłanie. Melfi porusza w nim takie życiowe wątki jak walka z trudami życia codziennego, akceptację drugiego człowieka, podjęcie próby nieoceniania kogoś powierzchownie zanim nie poznamy z jakimi problemami się boryka - to wszystko powoduje, że widz może się poczuć nieco przytłoczony nadmiarem wątków. Szablonowy morał, że nikt nie jest idealny, ale każdego trzeba rozgryźć i zrozumieć wynika w zasadzie z historii każdego bohatera filmu.

To, co wyróżnia film i sprawia, że zapamiętam go na dłużej to oczywiście Bill Murray. Wspaniale odgrywa wszystkie oblicza swojego bohatera, zarówno w chwilach gdy uśmiecha się do niego los, jak i kiedy cierpi. Lubię Vina, gdy przepełnia go gorycz oraz cynizm i kiedy pokazuje bardziej wrażliwe oblicze, bez względu na to czy jest w danej chwili trzeźwy czy pijany. Zdecydowanie Murray stanowi największy atut filmu i pewnie stworzyłby niejedną dodatkową odsłonę Vina, ale moim zdaniem scenariusz jest zbyt prosty i przewidywalny, żeby aktor mógł w swojej roli pokazać jeszcze więcej.

Kontynuując krytykę scenariusza, nie oceniam filmu jako zbytnio zabawnego, bliżej mi było raczej do łez wzruszenia niż płaczu ze śmiechu. Śmieszne sceny to zasługa głównie Murraya, chociaż nieźle poradził sobie również młody Lieberher. Komediowości dodaje filmowi na pewno Naomi Watts, w roli imigrantki ze wschodniej Europy, ciężarnej "królowej nocy".

"Mów mi Vincent" jest warty obejrzenia, jak wspomniałam głównie dla zobaczenia show Murraya. Film, pomimo że specjalnie nie zachwyca, to ze względu na zawarte w nim przesłanie z pewnością może umilić ponury, zimowy wieczór, zwłaszcza ten przedświąteczny.

wtorek, 25 listopada 2014

Zaginiona dziewczyna ****

Nick (Ben Affleck) i Amy Dunne (Rosamund Pike) to dla wielu osób przykładne małżeństwo, o którym można mówić tylko dobrze. Ona jest wziętą pisarką dla dzieci, on wykłada na uniwersytecie. Ich sielanka zostaje przerwana, gdy w dniu piątej rocznicy Amy znika bez śladu. Nick aktywnie włącza się w poszukiwania żony, nie mając nic do ukrycia. Jednak wszelkie poszlaki wskazują na to, że to on stoi za jej zniknięciem.

Początkowo film Finchera, oparty na powieści Gillian Flynn, ogląda się jak dramat rodzinny, w którym role wydają się być jasno określone. Z retrospekcji przedstawione są ostatnie lata pożycia małżeńskiego państwa Dunne. Najpierw poznajemy parę jeszcze przed ślubem, gdy ich uczucie rozkwita. Wszystko zmienia małżeństwo, wtedy to pojawiają się pierwsze rysy na nieskazitelnym dotąd związku. Z jednej strony mamy zgorzkniałego, coraz częściej uciekającego z domu męża, który źle znosi sukcesy zawodowe żony. Z drugiej strony Amy próbuje ratować swoje małżeństwo, licząc że urodzenie dziecka, o którym myśli, pozwoli odbudować jej związek. Jest zatem wyraźny podział na tego "złego" i tą "dobrą".

Całe szczęście, że reżyser ucieka od banalnego przedstawienia modelu małżeństwa osób nastawionych na dostatnie życie i po powolnym, nieco nużącym początku przystępuje do działania. Akcja filmu nabiera tempa w momencie zniknięcia Amy, a sama intryga kryminalna zaczyna przypominać najlepsze dzieła Alfreda Hitchcocka. Niejednoznaczne postacie, niespodziewane zwroty akcji, sprawiają, że film Finchera przywodzi na myśl najlepsze dzieła Hitchcocka. Reżyser nie skupia się wyłącznie na wątku sensacyjnym. Umiejętnie pokazuje również zjawiska życia codziennego - manipulacje mediów, które z dnia na dzień potrafią zrobić z bohatera - zero lub odwrotnie. Film też dosyć przewrotnie pokazuje życie w toksycznym związku - małżeńskie intrygi i nieporozumienia. Nie brakuje przy tym błyskotliwych dialogów i humorystycznych akcentów, co powoduje, że momentami miałem wrażenie, że mamy do czynienia z czarną komedią.

Ben Affleck gra bardzo solidnie i dobrze oddaje rolę sfrustrowanego męża. Aktor jest jednak w cieniu swojej partnerki filmowej. Pike, myślę że byłaby wymarzoną "chłodną" blondynką dla mistrza suspensu, wspomnianego już przeze mnie, Hitchcocka. Aktorka znakomicie oddaje złożoność swojej postaci i w zależności od sceny świetnie potrafiła zmieniać charakter granej przez siebie postaci. Bardzo dobrze w rolach drugoplanowych wypadli też aktorzy znani bardziej z małego ekranu, czyli Carrie Coon (siostra Nicka), Neil Patrick Harris (dawny kochanek Amy) i przede wszystkim Tyler Perry, który w roli adwokata Tannera Bolta rewelacyjnie pokazał sposób działania adwokata nastawionego na karierę medialną.

Szkoda tylko, że końcówka filmu pozostawiła we mnie pewne poczucie niedosytu. Jego zakończenie nasunęło mi kilka wątpliwości, co do pewnych błędów twórców, które być może były celowym zabiegiem, aby wywołać dyskusję wśród odbiorców. Tym niemniej "Zaginiona dziewczyna" stanowi udaną rozrywkę i wręcz obowiązkowy film dla miłośników "Hitcha".



poniedziałek, 10 listopada 2014

Brud ****

Bohater “Brudu” Jon S. Bairda, Bruce Robertson (James McAvoy) to uosobienie złego policjanta. Koka, wóda i przygodny sex na liście jego priorytetów zawodowych znajdują się zdecydowanie wyżej niż łapanie przestępców. Gdy go poznajemy, obmyśla właśnie plan jak zapewnić sobie awans na wakujące stanowisko inspektora. Próba rozwiązania głośnej sprawy zabójstwa japońskiego studenta wydawałaby się pewnie rozsądnym pomysłem, jednak to nie w stylu Bruca. Jako urodzony polityk spróbuje skłócić i ośmieszyć kontrkandydatów.

Scenariusz “Brudu”, podobnie jak głośnego “Trainspotting” powstał w oparciu o powieść Irvina Welsha. Z filmem Dannego Boyla łączy go osadzenie w szkockiej rzeczywistości, obserwowanej z ironicznym dystansem, frenetyczne tempo, żywe kolory i pierwszoosobowa narracja z naszym “bohaterem” opowiadajacym nam o sobie i swoich planach z offu.

Film zaczyna się jak czarna komedia z żartami przywodzącymi na myśl wczesne filmy Guya Ritchiego. Nasz “bohater” używa życia jak może, realizujac przy tym swój plan awansu. Jednak z upływem czasu pod maską wyluzowanego swojaka coraz wyraźniej widać nieszczęśliwego, chorego człowieka. Pomału wnikamy w głowę Bruca, z każdą chwilą bardziej pogrążającego się w szaleństwie. Gdy na ekranie zaczynają gościć wytwory jego wyobraźni, z torturującą go wizją psychiatry-sadysty (fantastycznie zagranego przez Jima Broadbenta) na czele, film traci lekki ton, ale ani trochę nie zwalnia tempa.

Choć autorzy przemycają między wierszami, że Bruce nie od zawsze był złym człowiekiem, nie są jednak zainteresowani analizą, co doprowadziło go do aktualnego stanu. “Brud” to transowa podróź po rzeczywistości chorego umysłu. Miejscami bardzo zabawna (jak lubi się humor na granicy dobrego smaku), świetnie zagrana - McAvoyowi partneruje śmietanka brytyjskiego aktorstwa z chociażby znakomitym Eddie Marsanem w roli ciapowatego przyjaciela głównego bohatera i zostawiająca widza z niejasnym poczuciem, że wchodząc w buty Bruca samemu się trochę “pobrudził”.


piątek, 24 października 2014

Milion sposobów jak zginąć na Zachodzie ***

Poszukując lekkiej i przyjemnej komedii na chłodny, prawie zimowy wieczór sięgnęłam po tegoroczny film Setha MacFarlane, twórcy "Teda". Tym razem na ekranie nie pojawia się pluszowy miś lecz prawdziwi kowboje i dziki Zachód. Nasz główny bohater jednak znowu odbiega charakterem od spodziewanego standardu.

Albert (w tej roli sam reżyser) nie odnajduje się w rzeczywistości Zachodu, a obowiązujące tam zwyczaje typu pojedynkowanie się, to naprawdę zajęcia nie dla niego. Wręcz gardzi takim światem i zupełnie do niego nie pasuje. Co ciekawe, znajduje wspólny język z Anną (Charlize Theron), żoną najbrutalniejszego gangstera i mordercy, Clincha (Liam Neeson).

Postać grana przez Setha MacFarlane nie jest jakoś wyjątkowa. Ot, trochę ciapowaty chłopak, ciężko doszukiwać się zatem kunsztu aktorskiego. U jego boku słodka Amanda Seyfried (kapryśna dziewczyna Alberta) i całkiem interesująca Charlize Theron, której do twarzy w kowbojskim kapeluszu i która idealnie pasuje na żonę bandyty. Ale zdecydowanie najlepsza rola w filmie to Clinch, Neeson jako czarny charakter sprawdza się w stu procentach. Mimo że występki kryminalisty, tak jak wszystko, pokazane są w filmie z przymrużeniem oka, to Clinch na pewno jest postacią, której nie chcielibyśmy zaleźć za skórę jak to uczyni główny bohater.

Jeśli kogoś bawiły żarty "Teda" i tutaj uśmieje się do łez. Sceny są czasem tak głupie, że aż śmieszne. Historyjka jest całkiem banalna, raczej nie zapadnie w pamięć na długo. Jednak chyba po to oglądamy czasem proste komedie, by tylko się rozerwać. A niestety rzadko udaje mi się ostatnio obejrzeć coś po prostu zabawnego. Zatem jeśli nabierzemy dystansu do filmu, to możemy pośmiać się z dzikiego Zachodu, z miską chipsów na kolanach i piwem w ręku. Krytycy w kapciach czasem tak właśnie lubią spędzać wieczory;)

niedziela, 12 października 2014

Mapy gwiazd ***

Podstarzała diva Havana Segrand (Julianne Moore) desperacko wierzy, że jedyną drogą na ożywienie jej podupadającej kariery, jest wcielenie się w rolę graną kiedyś przez jej zmarłą tragicznie, toksyczną matkę, ikonę kina. W uwolnieniu od demonów przeszłości pomaga Havanie samozwańczy guru leczenia holistycznego Dr. Stafford Weiss (John Cusack), przygotowujący się do promocji kolejnego swojego poradnika. Jego syn nastoletni gwiazdor Benjie Weissa (Evan Bird), stara się z kolei udowodnić producentom swojego hitu, że uporał się już z problemami narkotykowymi i gotowy jest skasować kolejny gruby czek za wystąpienie w sequelu. Nikt z nich nie jest gotowy na zamieszanie, jakie wywoła w ich życiach tajemnicza, niepozorna dziewczyna (Mia Wasikowski), która właśnie, jak tysiące przed nią, wysiadła na dworcu autobusowym w LA.

Najnowszy film David Cronenberga (otwierający tegoroczny Warszawski Festiwal Filmowy) z początku wydaje się dość mroczną satyrą na Hollywood. W cieniu palm, w pięknych posiadłościach, żyją głęboko nieszczęśliwi ludzie. Reżyser nieśpiesznie ujawnia połączenia między swoimi bohaterami, dając nam okazję przyjrzeć się "szarej codzienności" fabryki snów. Pomału jednak orientujemy się kto jest kim, na wierzch zaczynają wychodzić rodzinne sekrety, a film skręca w kierunku thrillera/horroru.

Zdecydowanie mocniejszą stroną filmu jest duszny portret mieszkańców Hollywood. Cronenberg beznamiętnie (mam wrażenie w ten sam sposób w każdym swoim filmie) filmuje swoich bohaterów, obnażając ich egocentryzm, kompletny brak empatii do tego stopnia, że widz nie wie, czy raczej śmiać się, czy być oburzonym. Doskonale gra, obsadzona trochę wbrew swojemu emploi Julianne Moore (nagrodzona za tę rolę na tegorocznym Cannes), a kroku dotrzymuje jej młody Evan Bird, jako dziwnie samo-świadomy trzynastolatek "taki hajs wykoleiłby nawet Matkę Teresę". Niestety dobre wrażenie psuje wolta gatunkowa w drugiej części filmu. Jest raczej dziwnie niż strasznie, trudno mówić o jakimś napięciu, skoro w sumie od pewnego momentu już się takiego, a nie innego rozwiązania spodziewamy i koniec końców film zostawia z wrażeniem dużego niedosytu i pytaniem czemu twórcy zdecydowali się tak, a nie inaczej poprowadzić fabułę.


piątek, 19 września 2014

Wielkie piękno **

Nie mając pomysłu na co wybrać się do kina, postanowiłam powrócić do hitów ostatniej Gali Oskarowej i sprawdzić jaki film uznała Akademia, w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego, za lepszy od mojego faworyta tj. "Polowania".

Ciężko wyjaśnić fabułę "Wielkiego piękna". Główny bohater Jep Gambardella (Toni Servillo), pisarz i dziennikarz, wiedzie życie zamożnego artysty. Widzimy jak spędza czas z przyjaciółmi z elitarnego światka, a to na mocno zakrapianych balangach, a to na rozmowach o życiu i tematach dosyć intymnych. Spoglądamy na Rzym oczami Jepa, gdy samotnie spaceruje ulicami stolicy. Piękno miasta, poruszający śpiew chóru, przeplata się z ogłupiającymi narkotycznymi imprezami, transową muzyką, brzydotą ludzi i pozbawionym sensu ich relacjom.

To wszystko jest tłem do rozważań bohatera, świadomego, że nie jest już najmłodszy, o pędzącym czasie i tym, co utracił (miłość) i czego nie odnalazł (piękno). Jep poszukuje piękna, które ma być natchnieniem do napisania kolejnej powieści (dowiadujemy się, że w młodości napisał jedną, wysoko nagrodzoną).

Rozumiem ambicje filmu do wychwalania wrażliwości na sztukę. Rozumiem problem przemijania. Cieszy mnie, że bohater odkrywa, życiowe prawdy: że nie musi robić tego na co nie ma ochoty (skoro zostało mu niewiele czasu), że może przyjaciołom otwarcie powiedzieć co o nich sądzi (jest na tyle doświadczonym człowiekiem, że wie czym jest prawdziwa przyjaźń). Ale gdy tak przyglądam się światu z perspektywy bohatera nie wiem, czy mam rozumieć, że piękno jest wszędzie czy nie ma go wcale. Gdy patrzę na Rzym jego oczami, myślę, że Jep dostrzega je w owej utraconej miłości, ale również w drobnych rzeczach i istnieniach, w przyrodzie, dzieciach, zwierzętach. Tyle tylko, że aby to zrozumieć potrzebował wielu lat i docenia, gdyż zbliża się do schyłku życia. Wielu ludzi umiera, odchodzi a jemu dane jest żyć... A może to moja nadinterpretacja? Nie wiem, gdyż film w zasadzie nie ma fabuły.

Może to dobrze, gdy intencje autora nie zostają podane na tacy. Jednak chaos scen i skrawki ukazywanych wydarzeń, mimo że uważam się za osobę wrażliwą, powodują że kilka razy mam ochotę usnąć podczas filmu i nie oglądać go do końca. Czuję się zagubiona, gdy nie wiem o co w tym wszystkim chodzi, a moja ciekawość nie zostaje zaspokojona, więc oglądam dalej, żeby zrozumieć. Zakończenie nie daje mi jednak wcale odpowiedzi. Kolejni bohaterowie wprowadzani do filmu raz po razie mają uświadomić nam przemijalność bytu. O pięknie i przemijaniu można jednak obejrzeć wiele filmów, moim zdaniem dużo lepszych niż nasz oskarowy hit roku 2013. Zaś o pozytywnych stronach "Wielkiego piękna" nie da się dużo napisać. Na uwagę zasługują bardzo ładne zdjęcia. Całkiem nieźle spisuje się Toni Servillo, nagrodzony między innymi za rolę w dramacie "Gomorra", wiarygodnie odgrywa zgorzknienie i zepsucie podstarzałego artysty obracającego się w elitarnym rzymskim środowisku. To tyle.

Niestety "Wielkie piękno" wieje nudą, a scenariusz i fabuła są dla mnie nielogiczne, niepełne, niedające satysfakcji w odbiorze przedstawionej historii. Być może kubeł wody wyleją na mnie wielcy znawcy kina. Jednak nie zamierzam udawać, że film do mnie trafił ani zawyżać oceny sugerując się otrzymanymi przez niego nagrodami. Takie jest skromne zdanie krytyka w kapciach, widza poszukującego filmu dającego do myślenia, a niekoniecznie przerostu formy nad treścią.

środa, 3 września 2014

Przychodzi facet do lekarza ****

Francuzi zawsze mieli szczęście do genialnych komików. Fernandel, André Bourvil, Louis De Funes czy Pierre Richards to najwybitniejsi aktorzy komediowi, którzy przez lata bawili publiczność na całym świecie. Pomimo że kino francuskie się zmieniło i filmy znad Sekwany są w tej chwili bardziej nastawione na fabułę niż fajerwerki jednego aktora, to "Przychodzi facet do lekarza" jest niewątpliwie popisem Dany’ego Boona i przywołuje na myśl właśnie stare francuskie komedie.

Romain Faubert (Boon) to hipochondryk, który jest przewrażliwiony na punkcie czystości, bakterii i wszelkiego rodzaju chorób. Najgorsze w jego zachowaniu jest to, że problemami obarcza swojego jedynego przyjaciela doktora Dimitria Zvenke (Kad Merad). Medyk musi codziennie wysłuchiwać urojonych pomysłów Fauberta i jego dziwactw. Ponieważ są one coraz bardziej irracjonalne, to Zvenka postanawia jak najszybciej zapoznać go z jakąś kobietą licząc, że miłość wyleczy chorobę Romaina. Jak się okazuje, nie jest to łatwe zadanie.

Boon (który film wyreżyserował i napisał do niego scenariusz) od początku częstuje widza salwami śmiechu. Romain to klasyczna pierdoła i zarazem osoba ze skazą na psychice, której jednak trudno nie lubić. Jego przypadłość jest przedstawiona jako choroba związana z samotnością. Faubert, poza Zvenką, nie ma w zasadzie znajomych, ma dużo wolnego czasu i przez to skupia się wyłącznie na sobie i swoich wydumanych problemach. Dlatego poznanie kobiety może sprawić, że bohater skoncentruje się na innych sprawach, zakocha się, a miłość wyleczy jego chorobę.

Hipochondria Fauberta jest punktem wyjścia do wielu innych zdarzeń w filmie. I tak oprócz zabawnego przedstawienia głównych bohaterów, mamy elementy komedii w stylu amerykańskim (nieudane randki Fauberta są jakby zerżnięte z filmów znad Atlantyku) oraz komedię pomyłek, gdzie główny bohater zostaje wzięty za czerkistańskiego przywódcę ruchu narodowego, co niesie za sobą wiele komicznych sytuacji. I właśnie ten ostatni wątek chyba najbardziej przypadł mi do gustu.

Sam film nie byłby zapewne aż tak zabawny, gdyby nie główni bohaterowie, pomiędzy którymi jest wyraźna chemia. Boon to przede wszystkim wulkan gestów i żartów sytuacyjnych, w których czuje się świetnie i można powiedzieć, że jego gra przypominała mi występy wymienionych przeze mnie na wstępie starych komików francuskich. Równie świetny co Boon jest Merad, który mniej szarżuje, ale ma niewątpliwie więcej potyczek słownych, jak chociażby ze swoją ekranową żoną Norah (Judith El Zein) czy też siostrą Anną (Alice Pol) i stanowi przeciwwagę dla ekspresyjnej gry Boona.

"Przychodzi facet do lekarza" nie niesie ze sobą jakiegoś głębokiego przesłania, bo to że miłość może nas wyleczyć z fobii nie stanowi jakiegoś epokowego odkrycia. Ale z pewnością jest śmieszny i warty obejrzenia, szczególnie dla miłośników starych, dobrych francuskich komedii.

środa, 27 sierpnia 2014

Magia w blasku księżyca ***

Najnowszy film Woodego Allena jest dziełem zdecydowanie lżejszym niż ostatni przygnębiający dramat "Blue Jasmine" . "Magia w blasku księżyca" to komedia, jednak przepełniona rozważaniami o charakterze metafizycznym. Kontemplacje na temat występowania zdarzeń niewyjaśnionych przez ludzki umysł prowadzi Stanley (Colin Firth), znany na całym świecie iluzjonista. Przekonany o tym, iż magia to tylko sztuczki, staje przed wyzwaniem zdemaskowania organizującej seanse spirycystyczne medium Sophie (Emma Stone).

Czy istnieje magia? Czy ludzie są w stanie dokonywać czynów wykraczających poza to, co jest w stanie zrozumieć nasz logicznie myślący umysł? A jeśli tak, to czym są spowodowane zdolności nadprzyrodzone? A może przeciwnie, każdy jest kowalem własnego losu, aż do śmierci, po której nastaje nicość? Zestawienie Stanleya, którego światopogląd świetnie wpisuje się w filozofię Nietzsche'go i przewidującej przyszłość, kontaktującej się z duchami Sophie to mieszanka wybuchowa. Ma ona wzbudzić ciekawość widza, czy Stanley zadrwi z wizjonerki, gdyż ezoteryka nie istnieje, czy też odmieni swoje życie i uwierzy w zjawiska niewyjaśnialne, właśnie dzięki Sophie. Tym samym intrygujące jest co miał na myśli sam Woody Allen wkładając w usta Firtha słowa pełne wątpliwości dotyczących istnienia Boga. Zamienił agnostycyzm na wiarę, czy może oszuka nas swoją historyjką i powie, że cudów nie ma? Czy może chociaż pomiędzy, stanowiącymi istne przeciwieństwa, bohatarami znajdzie się miejsce ma magię miłości?

Rozmyślania na temat istnienia zjawisk nadprzyrodzonych w wydaniu sceptycznego Stanleya, wypowiadane przez posługującego się piękną mową angielską Firtha, stanowią główny atut filmu. Kolejnym jest piękna sceneria południa Francja, klimat lat 20' i jazzowa muzyka. I na tym kończą się plusy. Chociaż Sophie czaruje urodą i swoimi niebywałymi umiejętnościami, to Emmę Stone przyćmiewa główna rola męska. Według mnie zarówno kunszt aktorski Collina Firtha to dużo wyższa półka, jak i grany przez niego Stanley jest dużo ciekawszą postacią, co sprawia, że między bohaterami nie iskrzy. Chociaż spekulacje na temat wiary w coś lub jej zaprzeczenia stanowią główny motyw filmu, to myślę jednak, że nie jest w stanie zaburzyć wypracowanego światopoglądu widza. Kto jednak lubi pełne monologów scenariusze Allena powinien być zachwycony, kto uważa, że są przegadane, może usnąć.

Średnia ocena nie wypada najgorzej, ale film raczej nie zapadnie w pamięć. Pewnie na próżno oczekiwać, że nowe filmy dorównają "Annie Hall" czy innym starszym produkcjom Allena, ale nawet zestawiając komedię z ostatnimi realizacjami ciężko się zachwycić. Film pozostaje bowiem w tyle za cudami, które działy się o północy w Paryżu, szaleństwem Vicky i Cristiny w Barcelonie, czy nawet chaosem i frustracjami "Zakochanych w Rzymie". W blasku księżyca jest dowcip, zagadka i urok, ale nie ma chyba jednak magii.

niedziela, 24 sierpnia 2014

Lucy ***

Lucy (Scarlett Johansson) to 25-latka, która studiuje w Tajwanie. Poznajemy ją w momencie, gdy przekomarza się ze swoim kochankiem Richardem, który prosi ją o dostarczenie zaszyfrowanej walizki dla tajemniczego Pana Janga (Choi Min Sik). W rezultacie chłopak zmusza dziewczynę podstępem do tego zadania. Okazuje się, że w walizce znajdują się paczuszki z narkotykami, a Lucy zostaje zobligowana do współpracy z mafią, czego efektem staje się wszycie do jej brzucha jednej z paczek. Zdarzenia związane z Lucy są przeplatane z wykładem prowadzonym przez profesora Normana (Morgan Freeman), który uświadamia nas na temat tajemnic ludzkiego umysłu i zakresu w jakim go wykorzystujemy.

Luc Besson sięgnął po sprawdzone środki. Mocna aktorska osobowość, wizualna warstwa i muzyka - to główne wyznaczniki stylu filmów Bessona. Nie inaczej jest też w "Lucy". Silną jednostką jest tym razem kobieta, którą reżyser wrzuca w kocioł zdarzeń, a te zmieniają się w iście ekspresowym tempie. Siłą rzeczy trudno nie odnieść najnowszego dzieła Bessona do "Nikity". Tutaj też mamy do czynienia z młodą kobietą, która z bezbronnej zwierzyny staje się zimną kilerką. Lucy, dzięki rozpuszczeniu w jej brzuchu narkotyków zyskuje szczególne możliwości i w miarę upływu filmu dowiadujemy się jaki procent umysłu wykorzystuje w danej chwili nasza bohaterka. Im więcej go używa, tym coraz bardziej staje się maszyną, która niczego nie odczuwa. Mocno to naciągane, ale w końcu to science-fiction.

Pod względem technicznym film robi spore wrażenie. Zdjęcia są znakomite (bardzo trafna przeplatanka czasów współczesnych z historią rozwoju ewolucji), a montaż perfekcyjny. Do tego mamy niezwykle klimatyczną muzykę Erica Serry, która jest odpowiednio dopasowana do zwrotów akcji.

Scarlett Johansson nieźle sprawdza się w roli Lucy. Jej bohaterka z mało rozgarniętej blondynki staje się superbohaterką zdolną zagiąć najtęższe umysły uniwersyteckie. Metamorfoza ta została bardzo dobrze pokazana przez aktorkę i cieszę się, że to jej przypadła główna rola, a nie jak pierwotnie zakładano Angelinie Jolie, którą ciężko by mi było sobie wyobrazić w roli Lucy z pierwszej części filmu. Morgan Freeman natomiast nie schodzi poniżej przyzwoitego poziomu, chociaż mam wrażenie, że już od kilku lat gra podobne typy postaci, które są nieco papierowe.

Pomimo że film poprzez filozoficzne mądrości serwowane przez profesora Normana stara się wyjaśnić wątek wykorzystywania przez człowieka potencjału umysłowego, to w "Lucy" nie należy się doszukiwać jednak głębszego sensu. Besson niepewnie porusza się arkanach ludzkiego intelektu i mocno fantazjuje. Samo podkreślanie, że człowiek wykorzystuje jedynie 10% swojego umysłu jest przecież nonsensem. A jeszcze większym jest to, że pod wpływem narkotyków może nastąpić boom intelektualny. Ogólnie scenariusz "Lucy" nie jest jego największą zaletą. Film ma kilka wpadek fabularnych, jak chociażby wprowadzenie mocno przerysowanej mafii koreańskiej, która nie boi się ruszać na otwartą wojnę z francuską policją i praktycznie z całym światem. Podobnie jak zniknięcie jednego z oprawców Lucy, który całkowicie wyparował z fabuły, bez tłumaczenia co się z nim stało.

Jeśli ktoś liczył, że Besson opowie historię zapadającą w pamięci, to może przeżyć zawód. "Lucy" to wyłącznie znakomicie zrealizowany teledysk, na jaki należy patrzeć z przymrużeniem oka i który po kilku tygodniach wyleci z głowy.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Powtórnie narodzony ****

Rok 1984, Sarajewo. Pomiędzy przybyłą z Włoch studentką Gemmą (Penelope Cruz) i Amerykaninem Diego (Emile Hisch) rodzi się uczucie. Historię ich poznania i miłości poznajemy oczami Gemmy, która po latach przybywa do Sarajewa z nastoletnim synem i wspomina młodość. Twardo stąpająca po ziemi bohaterka z początku opiera się uczuciu, jednak zakochuje się bez pamięci w Diegu, podchodzącym do życia na luzie, obdarzonym naturą artysty fotografie. Ich miłość zostaje wystawiona na próbę, gdy parę dopada frustracja związana z bezpłodnością Gemmy. Widzimy dojrzałą Gemmę z potomkiem, więc domyślamy się, że starania o dziecko zakończyły się sukcesem. Jednak większość wspomnień skupia się na usilnych próbach poczęcia dziecka, poronieniach, na dramacie kobiety, która otrzymuje od lekarza diagnozę, że ma 3% szans na zajście w ciążę.

Z retrospekcji dowiadujemy się, że zakochani mieszkali we Włoszech i nie mogąc mieć potomstwa postanowili powrócić po do miasta, w którym ich drogi się spotkały. W tle historii miłosnej rozpoczyna się oblężenie Sarajewa. Film początkowo nie obfituje w wojenne sceny, jednak wątek Gemmy i Diego przeplata się z narastającym konfliktem zbrojnym, losami przyjaciół pary, których dotyka wojna domowa w rodzimym mieście. Zagmatwana historia rozwija się w ciekawy sposób, odkrywając bolesne, pełne tragizmu i okrucieństwa tajemnice. Poznanie przeszłości bohaterów pozwala zrozumieć to, kim są dziś.

Film wzbudza jednak we mnie skrajne emocje. Dramat Gemmy, chociaż opowiedziany trochę jak w operze mydlanej porusza i wzbudza współczucie. Ciężko skupić się na nieszczęściu bohaterki, która bądź co bądź jest w Sarajewie cudzoziemką, w kontekście wybuchającej wojny i tragedii mieszkańców miasta stopniowo tracących możliwość normalnego życia i ocierających się o śmierć. A bezmyślność bohaterów, którzy starają się o dziecko w mieście dotkniętym wojną sprawia, że tracę do nich sympatię. Nie czytałam książki Margaret Mazzantini "Venuto al mondo", na której oparty jest scenariusz filmu, jednak pomimo tajemniczej, zagmatwanej i wciągającej historii, książka chyba wpisuje się w gatunek babskich romansideł. Romanse, owszem bywają ciekawe, aczkolwiek w tym przypadku szkoda, że o samej wojnie w Sarajewie, dowiadujemy się tyle co nic.

Pozytywną stroną filmu jest za to gra aktorska. Piękna Penelopa, wspaniale oddaje emocje kobiety, która poświeci wszystko dla posiadania dziecka. Aktorka przyznała, że cieszy się, iż dane jej było odegrać tę rolę, gdy sama już jest matką. I trzeba przyznać, że jest bardzo wiarygodna. Innym, ciekawym i dobrze zagranym charakterem jest Gojco (Adnan Hasković), zakochany w Gemmie przyjaciel, którego postać wspaniale ewoluuje wraz ze zmieniająca się sytuacją w Sarajewie. Na uwagę zasługują również ładne, symboliczne zdjęcia Jugosławii sprzed, w trakcie i po konflikcie.

Film warty jest obejrzenia, mimo iż jest daleki od gatunku wojennego czy dokumentalnego. Należy bardziej nastawić się na melodramat o dosyć zawiłej, ale interesującej fabule. Szkoda, że nie opowiada więcej o wojnie domowej, która miała miejsce całkiem niedawno na naszym kontynencie. A może warto docenić, że przypomina o okrucieństwie chociaż poprzez umieszczenie oblężenia Sarajewa jako tło wydarzeń?

niedziela, 10 sierpnia 2014

Wróg **

Motyw posiadania lustrzanego odbicia, klona samego siebie od dawna fascynuje artystów. Jest on również punktem wyjścia, opartego na powieści portugalskiego noblisty José Saramago, thrillera "Wróg" kanadyjskiego reżysera Denisa Villeneuve.

Na początku filmu poznajemy (a przynajmniej tak się nam wydaje) Adama - wycofanego wykładowcę historii, prowadzącego do bólu monotonną egzystencję. Wykład na uczelni (zawsze ten sam), powrót do ascetycznego mieszkania w bloku, wieczorne odwiedziny dziewczyny, seks (urozmaicony jak wykłady Adama), pożegnanie. Któregoś dnia zagaja go w pracy kolega. Niezręczna i pozornie nieistotna konwersacja sprawia, że tym razem Adam wraca do domu z wypożyczonym filmem. Choć nie widzimy by seans wywarł na nim jakiekolwiek wrażenie, w środku nocy zerwie się na równe nogi przypomniawszy sobie jedną ze scen. Gdzieś na drugim planie, ubrany w strój hotelowego boya, stoi... on sam. Świadomość, że gdzieś istnieje człowiek wyglądający dokładnie jak on, nie da mu spokoju.

Większość scen "Wroga" nakręconych zostało z użyciem żółtego, brutalnie tłumiącego kolory filtra. Ta kolorystyka, zestawiona dodatkowo z dekoracjami w postaci ciężkiej, betonowej architektury blokowisk Toronto, buduje duszny, posępny klimat. Atmosferę grozy i wiszącego w powietrzu niebezpieczeństwa potęguje dodatkowo, złożona jakby ze zniekształconych industrialnych odgłosów, ścieżka dźwiękowa, kojarząca mi się ze starymi thrillerami i horrorami. Całość utrzymana jest w poetyce snu. Jeśli dziwne sceny z pająkami w roli głównej nie byłyby wystarczającą wskazówką, skąd twórcy czerpią inspiracje, Villenueve w roli matki obsadził muzę Davida Lyncha, pamiętną Dorothy Vallens z "Blue Velvet" - Isabellę Rosselini. W takim oto klimacie Adam, spanikowany i podniecony jak mała dziewczynka (podskakuje ze strachu, gdy zamykają się za nim automatyczne drzwi), która wie, że robi coś złego, ale jest zbyt ciekawa by przestać, rozpoczyna swoje śledztwo.

Świetnie budowany nastrój wciąga nas w historię. Autorzy zostawiają nam różne wskazówki, mnożą tropy, klimat gęstnieje... aż staje się to wszystko nieznośne. Gdzieś w dwóch trzecich filmu możemy się już spodziewać, że jego motto "chaos jest nierozszyfrowanym porządkiem", jednoznacznie wskazuje na to, że autorzy nie zamierzają nam podarować klucza do przedstawionej zagadki. Historia ma coraz mniej sensu. Każda kolejna scena zawęża możliwości interpretacji, by wraz z ostatnią zostawić nas właściwie z niczym. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to ćwiczenia formalne z Lyncha. Sen jak to sen przecież sensu mieć nie musi. Problem jest tylko taki, że o ile np. "Mulholland Dr." wciągał mnie tak, że nawet jeśli niewiele rozumiałem, miałem ochotę na więcej, to tu chciałem się obudzić na długo przed końcowymi napisami.

"Wróg" może spodoba się widzom przedkładającym klimat nad cokolwiek innego. Dla tych, którzy szukają choć odrobinę sensu, będzie to raczej nudne i frustrujące doświadczenie. Nie pomaga niestety nawet świetna, podwójna rola Jake'a Gyllenhaala (nie ma właściwie momentu byśmy nie wiedzieli, którą postać widzimy na ekranie) ani doskonałość formalna filmu. Budują one oczekiwania, którym opowiadana historia po prostu nie jest w stanie sprostać. Jak pokazał w "Labiryncie", Denis Villeneuve potrafi kręcić świetne filmy. Ale jak większość reżyserów potrzebuje do tego dobrego scenariusza.



sobota, 2 sierpnia 2014

Więzy krwi ****

Brooklyn, lata 70. Historia dwóch braci, których różni wszystko. Jeden z nich to gliniarz Frank (Billy Crudup), mający nieposzlakowaną opinię i powoli pnący się na drabince policyjnej kariery. Drugi to gangster Chris (Clive Owen), który wychodzi z więzienia po odsiedzeniu wieloletniego wyroku. Frank postanawia pomóc bratu w nowym życiu. Załatwia mu pracę, mieszkanie, umożliwia spotkania z matką jego dzieci - prostytutką Monicą (Marion Cotillard). Chris rozpoczyna pracę w warsztacie samochodowym, tam poznaje Natalie (Mila Kunis), w której się zakochuje. Jednak jego pociąg do większych pieniędzy jest zbyt duży, a że natura zawsze ciągnie wilka do lasu, to niedługo wytrzymuje jako porządny obywatel. Tymczasem Frank zakochuje się w Vanessie (Zoe Saldana) dziewczynie zabójcy na usługach mafii. Nietrudno się domyślić, że losy braci prędzej czy później się skrzyżują.

Reżyser Guillaume Canet postanowił zaadaptować na własne potrzeby scenariusz francuskiego filmu "Les lens du sang" z 2008 roku, w którym to zresztą zagrał główną rolę. Podobnie jak we francuskim pierwowzorze na pierwszy plan wysuwa się wątek trudnych relacji braterskich i pytanie czy pomimo dzielących ich różnic jest możliwa pomiędzy nimi jakakolwiek więź. Canet pokazuje, że tak i że tytułowe "więzy krwi" są siłą, przed którą nie można uciec. Bracia są przedstawieni na zasadzie kontrastu i na pierwszy rzut oka wydaje się, że mają ze sobą słaby kontakt i zadawnione urazy. Z jednej strony Frank ma wyraźny kompleks starszego brata. Chris imponował mu w dzieciństwie swoją odwagą i przebojowością. Można powiedzieć, że młodszy brat poszedł do policji, żeby walczyć ze swoimi słabościami. Chris to z kolei przeciwieństwo Franka, pewny siebie, porywczy, mający żal do brata, że ten nie odwiedzał go w więzieniu. Obie postaci zostały bardzo trafnie obsadzone aktorsko. Crudup i Owen grają przekonująco, znakomicie pokazując zawiłości charakterów swoich bohaterów.

Ciekawie wygląda też kwestia relacji braci z ojcem Leonem (świetna rola Jamesa Caana), który faworyzuje starszego Chrisa. Wydaje się, że jest to ojcowska forma zadośćuczynienia dla syna za jego stracone lata w więzieniu i to, że Leon nie ustrzegł się błędów w jego wychowaniu. Relacje ojcowsko-braterskie w filmie są pokazane bez zarzutu. Kuleje tylko słabszy wątek matki braci, która według słów ojca była prostytutką i właśnie brak rodzicielki w filmie miał uzasadniać fakt, że Chris i Frank mieli później problemy z kobietami.

Reżyser jest wielkim entuzjastą kina retro, dlatego nie brakuje ciekawych nawiązań do kultury kina lat 70. Z jednej strony mamy wyraźne odniesienia do starych amerykańskich filmów i twórczości Sama Peckinpaha, Sidneya Lumeta, Johna Cassavetesa czy Martina Scorsese. Ulice, samochody, muzyka, Canet znakomicie pokazuje "brudną" Amerykę, uwypuklając każdy szczegół, również w charakteryzacji aktorów. Z drugiej strony nie brakuje również motywów kina francuskiego i filmów z Alainem Delonem, który w ciemnym płaszczu z francuskich kryminałów stanowił jakby odpowiednik bohatera granego przez Owena, odzianego w czarną skórę.

Jest kilka momentów, które nazwałbym bardzo "smakowitymi kąskami filmowymi". Przede wszystkim sceny z Caanem, którego zawsze będę pamiętał jako Sonny’ego Corleone z "Ojca Chrzestnego" przywołują nostalgię za dawnym kinem gangsterskim. Samo zakończenie filmu oraz kilka momentów z udziałem Cotillard (jej wejście do knajpy, gdzie bohater grany przez Owena sączy samotnie drinka, a w tle roztacza się stara muzyka) mają coś dla mnie z magii kina. Chwała za te chwile dla Caneta, jak również za bardzo dobrą obsadę głównych ról, ale trudno też nie zganić go za dłużyzny czy słabe nakreślenie postaci Natalie (Kunis jest najmniej wyrazista z grona aktorów, ale po prawdzie nie ma za bardzo co grać).

"Więzy krwi" nie trafią do każdego. Ale ci, którzy lubią stare, porządne kino gangsterskie, nie powinni czuć rozczarowania.



środa, 16 lipca 2014

Tajemnica Filomeny ****

Filomena Lee (Sophie Kennedy Clark), religijna Irlandka, w bardzo młodym wieku zachodzi w ciążę z przypadkowym mężczyzną. Ponieważ mowa tutaj o latach 50. XX wieku, Filomena ciężko pracuje za murami klasztoru, gdzie obowiązują zasady rygorystycznej dyscypliny, w zamian za dach nad głową i opiekę nad synkiem. Wkrótce matka zostaje oddzielona od chłopca, siostry zakonne oddają dziecko do adopcji, a Filomenie pozostaje po synku jedynie fotografia. Bohaterka, w dniu przypadającym na 50 urodziny syna, jako starsza już kobieta (Judi Dench), postanawia odnaleźć dziecko i ujawnić światu swoją historię. Wsparcia w poszukiwaniach oraz opisania losów matki i jej dziecka podejmuje się zwolniony z pracy dziennikarz polityczny, Martin Sixmith (współscenarzysta, Steve Coogan).

Filomena i Martin reprezentują dwa odrębne światy. Spokojna, starsza pani, trwająca w wierze w Boga, pomimo tragedii jaka ją spotkała, znajduje wspólny język z młodszym dziennikarzem, który stracił wiarę. Początkowo Martin nie jest zainteresowany napisaniem książki obyczajowej, jednak z czasem angażuje się emocjonalnie w historię Pani Lee i jej syna.

Losy Filomeny są oparte na prawdziwej historii, a fakt, iż jest ona jedną z wielu, sprawia, że dramat jest bardzo poruszający. Oglądając film nie mogłam pogodzić się, z cierpieniem na jakie skazywane były młode dziewczyny, w świecie, w którym dobro matki i dziecka było mniej ważne niż opinia otoczenia i "hańba" jaką niosło za sobą nieślubne poczęcie dziecka. Praktyki sióstr zakonnych budzą bardzo negatywne emocje, jednak zasady, jakimi kieruje się Filomena (świetnie zagrana przez Judi Dench), w zestawieniu z ateizmem Martina, sprawia, że staram się zrozumieć silną, aczkolwiek wystawioną na ciężką próbę, wiarę bohaterki. Oczywiście współczucie i wzruszenie, które towarzyszy w kolejnych kadrach filmu, sprawia, iż oczekuję na zadośćuczynienie i ukaranie osób odpowiedzialnych za krzywdy wyrządzone młodym dziewczynom i ich rodzinom.

Film poddaje pod rozwagę postrzeganie świata i relacji międzyludzkich przez osobę wierzącą i ateistę. Krytykuje pewne praktyki religijne, jednocześnie przeciwstawiając pokorę, tolerancję i przebaczenie cechujące Filomenę z gniewem i sceptycyzmem Martina. "Tajemnica Filomeny" zachowuje przy tym idealne proporcje - z tą samą intensywnością ściska za gardło wzruszając, rozbawiając zarazem specyficznym humorem. Rodzi gniew, ale daje nadzieje. Dodając do tego wspaniałe kreacje aktorskie i scenariusz, otrzymujemy bardzo dobre brytyjskie kino.