niedziela, 26 stycznia 2014

Sekretne życie Waltera Mitty ***

Ben Stiller przyzwyczaił nas raczej do lekkich, śmiesznych, chociaż nie zawsze mądrych komedii. Jego najnowszy film „Sekretne życie Waltera Mitty” jest jednak zgoła odmienny od tych, z których znamy amerykańskiego komika.

Historia, którą przedstawia nam Stiller (gra tytułową rolę oraz wyreżyserował film) opowiada o sile wyobraźni. Walter Mitty to nieśmiały marzyciel, podkochujący się w koleżance z pracy Cheryl (Kristen Wiig), pracujący w redakcji "Life" przy wywoływaniu zdjęć. Główny bohater, który jest nieco safandułowaty i wyśmiewany przez kolegów z pracy, ucieka w wymyślone przez siebie historie, gdzie staje się superbohaterem zdolnym do heroicznych wyczynów. Pytanie tylko, czy dzięki bogatej wyobraźni jest w stanie ułożyć lepiej swoje życie? Gdy pojawia się problem z zaginięciem pewnego zdjęcia zrobionego przez sławnego fotografa - Seana O'Connela (Sean Penn), Walter będzie musiał wstać zza biurka i odnaleźć zarówno fotografa jak i zdjęcie.

Film jest śmieszny w momentach, gdy bohater uruchamia swoją wyobraźnię i staje się kimś nadzwyczajnym (m.in. zabawna parodia „Ciekawego przypadku Benjamina Buttona”). Niestety, kiedy Walter udaje się do dalekiej Grenlandii w poszukiwania O’Connella, to mamy przydługie kino obyczajowe, w którym to główny bohater przestaje „odpływać” i zaczyna twardo stąpać po ziemi. Mitty nagle zaczyna wierzyć w siebie i wykonywać rzeczy ponadprzeciętne. Reżyser pokazuje nam, że wyobraźnia - tak ważna - nie może jednak przesłaniać prawdziwego życia, bo żyjąc marzeniami, często uciekają nam istotne rzeczy. A pewne, zwykłe sytuacje mogą być przez nas wyolbrzymiane, właśnie poprzez zbyt dużą wyobraźnię. Ponieważ jest to komedia z elementami fantastyki, stąd na wiele rzeczy w filmie trzeba patrzeć z przymrużeniem oka. I tak należy chociażby pożegnać się ze zdrowo-rozsądkową logiką (Walter ot tak wyjeżdża sobie do Grenlandii, mimo że w pracy ma gorący okres i w dodatku udaje mu się od razu zdobyć bilet do tak dalekiego zakątka), jak również patrzeć przez różowe okulary na jego poczynania po wyjeździe ze Stanów.

Muszę przyznać, że już dawno nie widziałem tak ładnej wizualnie komedii. Nasz bohater znajduje się w centrum malowniczej Grenlandii oraz Islandii. Rzadko można podziwiać tego typu regiony w filmach hollywoodzkich, a tutaj dzięki dopieszczonym kadrom poznajemy piękno, tych mało odkrytych przez filmowców, krajobrazów. Plusem filmu jest też ścieżka dźwiękowa (można sobie przypomnieć kilka zapomnianych starych przebojów, na czele ze „Space Oddity” Dawida Bowiego).

Szkoda natomiast trochę niewykorzystanego potencjału aktorskiego. O ile Stiller gra dobrze i spokojniej niż w innych komediach to niedosytem jest to, że w filmie jest tak mało Shirley MacLaine (gra matkę Waltera) i Penna, którzy mogliby być częściej i lepiej wykorzystani.

„Sekretne życie Waltera Mitty” to przyzwoita, choć zdecydowanie zbyt mało śmieszna komedia. Niewątpliwie Stiller chciał stworzyć film bardziej refleksyjny, od tych w których dotychczas grał, ale przy tym trochę mnie zanudził i nie wyciągnął odkrywczych wniosków.



piątek, 17 stycznia 2014

Pod Mocnym Aniołem ****

Jeśli ktoś nie jest przekonany do kina Smarzowskiego, niech nie da zwieść się zwiastunowi. "Pod Mocnym Aniołem" nie jest komedią. Owszem, zobaczymy w nim kilka zabawnych scen z alkoholowej imprezy lub wyśmiejemy bredzenie po pijaku, ale jest to czarny humor, a film przedstawia przede wszystkim upodlenie człowieka, dla którego w życiu nie liczy się nic poza piciem.

Pisarz Jerzy (Robert Więckiewicz) jest alkoholikiem. Życie spędza albo w ciągłym cugu, albo na odwyku. Za każdym razem, gdy trafia do zakładu odwykowego, poznajemy historie trafiających tam i powracających razem z Jerzym pacjentów. Miłość do kobiety (Julia Kijowska) może sprawić, że bohater podejmie bardziej skuteczną walkę z nałogiem. Ale czy na pewno?

Film jest dosyć wierny książce pod tym samym tytułem, na kanwie której powstał scenariusz. Proza Pilcha, o dość barokowym charakterze, jest trudna w odbiorze w filmowym wydaniu. Warto sięgnąć do książki i po jej przeczytaniu zdecydować czy stanowi ona zachętę do obejrzenia filmu. "Pod Mocnym Aniołem" w wersji Smarzowskiego, na pewno jest utworem bardziej dosadnym, za sprawą naturalistycznych scen, bezpośredniości w przekazie, obnażaniu człowieka ze wszystkich słabości. Pokazując uzależnionego od alkoholu bohatera, reżyser nie szczędzi ujęć jego upokorzenia, łącznie z ukazaniem fizjologicznych potrzeb, niekiedy załatwianych w nieświadomości... Można by rzec, że autor mógł darować widzowi oglądanie tych obrzydliwości. Ale to głównie one sprawiają, że do widza dociera, że alkohol to nie tylko dobra zabawa, że uzależnienie prowadzi do odczłowieczenia. Kino Smarzowskiego poraża do tego stopnia, że "Żółty szalik" Janusza Morgensterna wydaje się całkiem subtelną opowieścią. Z drugiej strony, Robert Zemeckis w ubiegłorocznym filmie "Lot" udowodnił, że poprzez umiejętne przedstawienie procesu psychiki uzależnionego, możemy zaobserwować jego upadek, bez epatowania naturalizmem.

Przez większość filmu widzimy na ekranie Roberta Więckiewicza, na którym spoczął ciężar przekazania stanu w jakim znajduje się Jerzy. Tą niełatwą rolę, zagrał on bardzo wiarygodnie i po raz kolejny udowodnił, że jest świetnym aktorem. Więckiewicz zasługuje w moim odczuciu na ogromne uznanie, chociażby za role w "Wymyku", "W ciemności" i "Wałęsie" i wciąż zaskakuje, tym jak dobrze potrafi wcielić się w kolejne, zróżnicowane postacie. Wrażenie wywarła na mnie również Kinga Preis grająca wywodzącą się z patologicznego środowiska alkoholiczkę, pacjentkę na odwyku.

Realistyczny odbiór filmu to również zasługa konwencji na jakiej jest oparty. Picie, upadek, odwyk przeplatają się wielokrotnie, a wydarzenia przedstawione są nielinearnie. Ciężko odróżnić to, co dzieje się naprawdę, od pijackich zwidów. Momentami sceny się dłużą, nudne jest oglądanie powtarzającego się schematu. Ale dzięki temu dociera do widza ta sama kwestia, która poruszyła mnie, gdy czytałam książkę - problem błędnego koła, w którym znajduje się alkoholik. Ilekroć razy bowiem Jerzy wraca z odwyku pod blok, w którym mieszka, ląduje na rozstaju dróg pomiędzy wejściem do knajpy "Pod Mocnym aniołem" a całodobowym sklepem monopolowym.

Uświadamiając sobie co traci w życiu alkoholik (i jego bliscy), jak wyniszczający jest nałóg, zastanawiam się ile osób będzie odbierać film jako moralizatorstwo. Sam Smarzowski, podczas spotkania z widzami na pokazie przedpremierowym, wypowiedział się, że stworzył film o piciu, samotności, lęku, ale że ucieszy go jeśli film wpłynie na czyjeś życie. Problem alkoholowy jest zjawiskiem występującym w polskim społeczeństwie nierzadko, więc dobrze by było gdyby film spełnił w jakimś stopniu rolę społeczną. Można oburzać się, że znów Polska przedstawiona jest jako brzydki kraj, słabych ludzi i wypaczeń, ale chyba styl Smarzowskiego jest na tyle definiowalny, że możemy zdecydować, czy mamy ochotę na kino dosadne, poruszające tematy dla nas trudne i przykre, z niekoniecznie optymistycznym zakończeniem, czy też widząc nazwisko reżysera postanawiamy zrezygnować z oglądania filmów w jego wydaniu.

Hobbit. Pustkowie Smauga ***

Druga część przygód Hobbita utwierdziła mnie w przekonaniu, że rozbijanie niezbyt obszernej książki na kilka filmów przynosi korzyści jedynie producentom. "Niezwykła podróż" rok temu wprowadziła mnie w świat Hobbita. Moja wyobraźnia kieruje się obrazami już zapamiętanymi, znam już bohaterów w wersji Jacksona. Nie poznam jednak końca ich podróży, na to muszę czekać kolejny rok. I na tym właśnie traci "Pustkowie Smauga", że jest środkowym odcinkiem i nie wnosi ani zaskoczenia, jakie towarzyszyło oglądaniu pierwszej części, ani nie zaspokaja głodu obejrzenia zakończenia.

Bilbo wciąż wpada w tarapaty i posiłkuje się pierścieniem, ale schodzi na dalszy plan w porównaniu do pierwszej części. Co jakiś czas pojawia się Gandalf, w ciągłym pościgu za bohaterami ujrzymy znów Azoga. Prym wiedzie, podobnie jak w "Niezwykłej podróży" Thorin, świetnie zagrany przez Richarda Armitage. Powiew nowości wnosi do filmu, pomagający bohaterom Bard, całkiem nieźle odtworzony przez Luke Evans'a.

"Pustkowie Smauga" ma jednak przewagę nad pierwszą częścią przygód Hobbita, jeśli chodzi o wartkość akcji. Tutaj rozwija się ona znacznie szybciej i bohaterowie co chwila stają do walki, próbują się ukryć lub przechytrzyć wroga. Dzięki temu film trzyma w napięciu. Jednak momentami rzezi jest chyba za dużo. Trup ściele się gęsto, aż dziw, że wataha Thorina wychodzi z tego niemal cało. Sam Legolas zabija z częstotliwością 5 orków na minutę, a jego blond włosy falują na ekranie przy kolejnych zadawanych ciosach niczym u baletnicy.

Towarzyszące oglądaniu emocje, zawdzięczamy również pięknej scenerii. Znów możemy podziwiać zadziwiające krajobrazy Nowej Zelandii, które przenoszą nas do świata baśni. Efekty specjalne przede wszystkim powalają w walce ze smokiem. Kulminacyjna konfrontacja bohaterów ze Smaugiem, jest najlepszym momentem filmu. Przyjemna dla ucha jest ścieżka dźwiękowa, autorstwa mistrza gatunku Howarda Shore'a. W pamięć zapada również finałowy hit Eda Sheerana:



Do kina idę jednak na film. Jeden cały film, z początkiem i zakończeniem, a nie po to by zobaczyć fragment historii i czekać rok na ciąg dalszy. Komercyjne dzielenie filmów na kawałki irytowało mnie przy Piratach z Karaibów, Harrym Potterze i wkurza również przy Hobbicie. Film powinien chyba przynosić zyski w inny sposób. A tak mam wrażenie, że kilka godzin nakręcono na siłę. O Hobbicie mógłby powstać dobry, długi film, bez konieczności wymyślania połowy fabuły, spoza "scenariusza" Tolkiena. Nie wiem, czy za rok silniejsza będzie chęć zobaczenia zakończenia przygód Bilbo, czy oprotestowania robienia z kinowych filmów seriali, wyrażona nie zakupieniem biletu.

niedziela, 12 stycznia 2014

Wilk z Wall Street ***

„Jestem królem świata!” krzyczał Leonardo Di Caprio, grając Jacka w „Titanicu”. Spokojnie taką frazę mógłby również powtórzyć w najnowszym obrazie Martina Scorsese - „Wilk z Wall Street”. Jego Jordan Belfort to złote dziecko Wall Street, który zakłada wraz ze swoim kumplem Donnie'm Azoffem (Jonah Hill) firmę maklerską - Stratton Oakmont, zajmującą się akcjami śmieciowymi. Z czasem dorabia się on niebywałego bogactwa, stając się powoli obiektem zainteresowań FBI.

Jeśli Jordan Belfort miał na starcie swojej maklerskiej kariery jakiekolwiek ideały i zasady, to pryskają one niczym bańka mydlana w momencie poznania Marka Hanny (nieduża, ale znacząca dla fabuły rola Matthew McCounagheya). Od swojego „mentora” Belfort dowiaduje się, co zrobić, żeby osiągnąć sukces. I tak - przede wszystkim - powinien oszukiwać, wręcz "doić" klientów z pieniędzy. A w wolnych chwilach wciągać ścieżki kokainy i po prostu korzystać z uroków życia. Idąc za wskazówkami Hanny, Jordan dosyć szybko odnajduje się w regułach finansowego rynku, nie mając przy tym żadnych skrupułów czy wyrzutów sumienia. A nawet jak miewa ledwo dostrzegalne refleksje nad swoim życiem, to znikają one wraz z kolejnymi dawkami prochów czy innych używek. Imprezy, orgie, seks z niezliczoną ilością kobiet, to jest to, co stanowi sens życia młodego milionera. Z filmu nie wynika żaden morał, żadna hollywoodzka przypowieść o tym, że bogactwo niszczy człowieka i w gruncie rzeczy nic mu ono nie daje, bo w środku zostaje on pusty. Scorsese nie moralizuje, nie poucza, po prostu przedstawia fakty i zostawia widzowi ocenę postępowania bohaterów filmu.

Narracja w filmie mocno przypomina „Chłopców z ferajny”. Tutaj też mamy głos zza kadru głównego bohatera, komentujący zdarzenia z jego życia. Zresztą sama banda z firmy Belforta przypomina trochę tą mafijną ekipę z pamiętnego klasyka Scorsese. Tyle, że ci pierwsi zdecydowanie więcej imprezują i ćpają – pod tym względem chłopcy z Bronksu zachowywali się przy nich jak grzeczni przedszkolacy. No i o ile w "Chłopcach..." świetnie pokazane było środowisko mafijne, to tym razem Scorsese skonstruował satyrę na maklerów, obnażając kompletnie tą profesję. Brokerzy w filmie są pokazani jako ludzie niezbyt skomplikowani intelektualnie (co ciekawe w składzie założycielskim Stratton Oakmont, poza Belfortem, nikt nie miał wyższego wykształcenia) i prześcigający się w kolejnych idiotyzmach. I tak „Wilka…" momentami ogląda się jak niesmaczną komedię, przypominającą niekończącą się imprezę, która za chwilę zakończy się puszczeniem wielkiego pawia. Są w filmie śmieszne momenty (jak np. niektóre narkotyczne wizje Belforta), ale są też wyjątkowo żenujące chwile. I tych drugich jest niestety więcej.

Nie jestem zachwycony rolą Di Caprio. Belfort w jego wykonaniu to człowiek bez zasad, zepsuty i chyba jego jedyną zaletą jest to, że jest lojalny wobec swoich kumpli. Aktor momentami za bardzo szarżuje, gra zbyt efekciarsko, a jego przemowy w trakcie filmu (są aż trzy) są mało treściwe i przynajmniej dwie z nich zbyteczne, co jest też dużą winą scenariusza. Niewątpliwie „boski Leo” miewa dobre momenty (gdy musi grać swojego bohatera, będącego na haju czy też, gdy prowadzi świetną rozmowę z agentem FBI, granym przez Kyle Chandlera), ale daleki jestem od zachwytów nad jego rolą. Reszta aktorów wciela się w bardzo antypatyczne postacie, gdzie prym wiedzie szczególnie Jonah Hill, który gra po prostu wyjątkowego kretyna i nieraz ma się ochotę udusić go na ekranie. Margot Robbie - jako druga żona Belforta - Naomi stanowi na pewno niesłychanie miły ozdobnik i pewnie Hollywood jeszcze nie raz się o nią upomni.

„Wilk z Wall Street” to najsłabsze dzieło Scorsese od lat. Niewykluczone, że mój słabszy odbiór tego filmu jest spowodowany tym, że całkiem niedawno obejrzałem "Arbitraż" również opowiadający o krezusach finansowych, osadzonych w realiach Wall Street i za bardzo nastawiłem się na podobną tematykę. A tymczasem obejrzałem satyrę na maklerów, którą trudno uznać za wybitne dzieło. Owszem, wielki mistrz nic nie stracił ze swojego reżyserskiego kunsztu, ale już sam komediowy charakter historii pozostawił we mnie spore uczucie niedosytu.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Kamerdyner ****

Ciepłe przyjęcie "Służących" Tate Taylor pokazało, że w Hollywood zrobił się dobry klimat do kręcenia filmów rozliczających się z trudnym tematem z historii Stanów Zjednoczonych, czyli traktowaniem Afroamerykanów i ich walkę o pełnię praw obywatelskich. Po nieudanej "Pokusie" postanowił do niego sięgnąć Lee Daniels, reżyser nagrodzonego Oskarami "Precious".

Inspiracji do scenariusza napisanego przez Danniego Stronga dostarczył artykuł z 2008 roku z Washington Post, opisujący historię Eugene'a Allena, kamerdynera, który służył w Białym Domu aż ośmiu kolejnym prezydentom od Trumana do Reagana. Główny bohater filmu nazywa się Cecil Gaines (w dorosłym życiu odtwarza go Forest Whitaker). Poznajemy jego trudne dzieciństwo na położonej na południu Stanów Zjednoczonych farmie bawełnianej, widzimy jak traci ojca, zostaje przeniesiony do domu by nauczyć się służyć. Gdy dorasta ucieka szukając wolności, ale dach nad głową już zawsze będzie mu zapewniać wyuczona na farmie profesja (której ciekawie pokazane arkana są jednym z mocniejszych punktów filmu). Rozwija się w swoim fachu, awansuje do coraz lepszych hoteli, aż ostatecznie trafia na sam szczyt - zostaje kamerdynerem w samym Białym Domu. W międzyczasie ustatkowuje się i wraz z żoną (gwiazda amerykańskiej telewizji Oprah Winfrey) i dwójką synów tworzą typową, afroamerykańską rodzinę klasy średniej. Żyją sobie spokojnie i Cecilowi wydaje się, że jego marzenia się spełniły...

Jednak problemy trapiące czarną społeczność USA będą raz po raz wdzierały się w życie państwa Gaines, burząc tak ceniony przez Cecila spokój. Od momentu, gdy trafi on do Białego Domu narracja filmu prowadzona jest trójtorowo. Poznajemy kulisy wielkiej polityki, obserwując oczami Cecila zmagania kolejnych prezydentów (w filmie od Eisenhowera do Reagana) z problemami rasowymi. Towarzyszymy jego starszemu synowi Louisowi (David Oyelowo), który chce wziąć czynny udział w odbywającej się na południu walce o prawa kolorowych mieszkańców. Oba te wątki, bardzo od siebie oderwane udanie spaja trzeci, czyli domowe życie Cecila i jego rodziny. Zmagania jego żony z nałogiem, spotkania z przyjaciółmi pokazują zwyczajną szarą rzeczywistość amerykańskiej rodziny, to jak wpływa na nią wielka historia dziejąca się gdzieś obok.

Autorzy postawili przed sobą bardzo ambitne zadanie - przedstawić w formie fabuły kronikę skomplikowanej historii walki czarnoskórych mieszkańców USA o ich prawa w XX wieku. Taki cel wymusił na twórcach zawsze ryzykowne najeżenie scenariusza wydarzeniami historycznymi oraz dodanie będącego czystą fikcją wątku Louisa. Chyba nie odbyła się w Białym Domu istotna dyskusja na temat praw Afroamerykanów, której nie przysłuchiwał się Cecil (czasami udzielając prezydentom wyważonych rad). Jeśli coś działo się na ulicach, to scenarzyści zadbali o to by uczestniczył w tym jego syn (od przesiadywania w strefach dla białych w restauracjach, przez rozmowę z dr Martinem Lutherem Kingiem tuż przed jego śmiercią, aż po uczestnictwo w radykalnym ruchu Czarnych Panter). Ryzyko się jednak opłaciło, gdyż obraz wydaje się kompletny, a w dużej mierze chyba dzięki trzeciemu wątkowi, spajającemu wszystko w całość, historia nie sprawia wrażenia sztucznej. Dało to również okazję reżyserowi do zrealizowania tak zapadających w pamięć scen jak ta, w której kolacja w Białym Domu zderzona jest ze wspomnianym już przeze mnie mnie przesiadywaniem protestujących czarnych studentów w strefach restauracyjnych przeznaczonych tylko dla białych.

"Kamerdynera", gdyby nakręcono go nad Wisłą na pewno okrzykniętoby (to słowo budzi uzasadnione złe skojarzenia) superprodukcją. Nie tylko ze względu na temat, ale przede wszystkim na niekończącą się paradę gwiazd, których nawet nie podejmuję się wymieniać. Część zostało obsadzonych i ucharakteryzowanych lepiej (jak np. Alan Rickman w roli Reagana), część gorzej (jak np. John Cusack jako Nixon). Na pewno nie zawodzi, niemalże stworzony do roli Cecila Forest Whitaker. Z jednej strony olbrzym, z drugiej uosobienie łagodności, potrafi wspaniale operować mimiką twarzy oddając targające bohaterem emocje. Całkiem dobrze radzą sobie również nie kojarzeni raczej z aktorstwem Oprah Winfrey i Lenny Kravitz.

Najsłabiej w filmie wypadło według mnie jego zakończenie. Przeciągnięte i nazbyt patetyczne, w którym pada mocno nietrafione porównanie bawełnianych farm do obozów koncentracyjnych. Nie zmienia to jednak faktu, że "Kamerdyner" to uczciwie zrobione kino, które moim zdaniem może być przykładem dla naszych rodzimych twórców, że jeśli się ma dobry pomysł to i z historycznej superprodukcji można zrobić ciekawy film.


sobota, 4 stycznia 2014

Babcia Gandzia ***

Paulette (Bernadette Lafont) po śmierci męża mieszka samotnie na przedmieściach Paryża. Starsza pani, która straciła rodzinną cukiernię, robi się z wiekiem coraz bardziej zgorzkniała i nieprzyjemna dla najbliższego otoczenia. Gdy w ręce staruszki trafia nieoczekiwanie paczka z haszyszem, kobieta postanawia skorzystać z możliwości zarobku i staje się dilerem narkotykowym.

Autorzy komedii wpadli na dosyć nietypowy pomysł na fabułę. Koncepcja, że staruszka z powodu kłopotów finansowych nagle zaczyna rozprowadzać miękkie narkotyki, mogłaby się co najwyżej zrodzić w głowach twórców kolejnej, niezbyt mądrej, amerykańskiej komedii. Tymczasem Jérôme Enrico pokazuje cały motyw we wdzięcznej i przyjemnej formie, głównie dzięki wyraziście przedstawionym postaciom i niezłym dialogom. Jest momentami bardzo zabawnie, szczególnie gdy pokazana jest ciemna strona charakteru babci, jej rasizm, egoizm i ksenofobia. W dużej mierze zasługa w tym Bernardette Lafont (zmarłej w ubiegłym roku) i postaci drugoplanowych w osobach Carmen Maury, Françoise Bertin (grających przyjaciółki Paulette) i chyba najlepszego z tego grona - Jeana-Baptisty Anoumona, w roli jej zięcia.

Gdy postać Paulette przechodzi przemianę i zaczyna się nawracać, to mam wrażenie, iż twórcy filmu chcieli nam sprzedać bajkę w amerykańskim stylu. Bajkę, która miała przekonać, że człowiek w każdym wieku jest w stanie dostrzec swoje błędy, że pieniądze mogą zmieniać na lepsze, a narkotyki to zło. Nie do końca kupiłem ten pomysł i raczej nie trafiła do mnie historia odmienionej Paulette. Starsza pani nagle straciła charakter, a film stał się banalny i przewidywalny (może poza lekko zaskakującym zakończeniem).

„Babcia Gandzia” to przyzwoita komedia, którą można obejrzeć, ale do której raczej się nie wróci i zapomni po kilku tygodniach.