niedziela, 13 kwietnia 2014

Namiętność **

Brian De Palma w latach 80. robił naprawdę znakomite filmy. Takie dzieła jak "Człowiek z blizną" czy "Nietykalni" stanowiły klasyki kina sensacyjnego. Mówiłeś - film gangsterski - myślałeś Scorsese i De Palma. O ile ten pierwszy radzi sobie cały czas dobrze w hollywoodzkiej rzeczywistości, to ten drugi wypadł zdecydowanie z obiegu. "Namiętność" to remake francuskiego dreszczowca "Crime d'amour" w reżyserii Alaina Corneau, który swoją światową premierę miał w 2012 roku (zaskakujące, że dopiero teraz trafił na ekrany polskich kin) i zarazem stanowił powrót De Palmy po pięciu latach nieobecności w kinie.

Christine (Rachel McAdams) to bezwzględna bizneswoman, która nie cofnie się przed niczym. Gdy trafia jej się utalentowana pracownica Isabelle (Noomi Rapace), Christine wprowadza ją w świat biznesu i intryg, bezwzględnie przy tym wykorzystując swoją podwładną. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że Isabelle nie jest aż tak bezbronna jak się jej początkowo wydaje.

De Palma starał się stworzyć klimat dreszczowca, który miał stopniowo wciągać i zaskakiwać. Przede wszystkim chciał nasycić widza obrazem. I tak mamy nieoczekiwane zbliżenia, nietypowe pokazywanie bohaterek (gdy widzimy w przepołowionym obrazie, co się dzieje w tym samym momencie u obu postaci) i tętniącą muzykę w stylu filmów Alfreda Hitchcocka, która rośnie w siłę w chwilach zwiększania napięcia. Wyszło to raz lepiej, raz gorzej - generalnie w warstwie technicznej zabrakło jakby większej spójności i czasami sensu.

Film całkowicie zawodzi jako kino gatunkowe. Zapowiadany jako thriller erotyczny nie ma w sobie ani szczególnego napięcia (co najwyżej miny Rapace wyrażają taki stan) ani erotyzmu (chyba że kogoś podniecają maski w scenach seksualnych, które mają niską temperaturę). Dialogi głównych bohaterów są na poziomie oper mydlanych, a scenariusz jest bardzo naiwny i banalny, pozostawiając tylko spory niesmak, że swoim nazwiskiem firmuje go tak znany twórca.

Co do aktorów, to zdecydowanie lepiej zagrała McAdams. Aktorka ta kojarzyła mi się dotychczas raczej z rolami sympatycznych dziewczyn z sąsiedztwa, które nie emanują specjalnie erotyzmem, ale mają w sobie "to coś". Tutaj McAdams gra wbrew swojemu utartemu emploi i wypadła dobrze w roli zimnej, bezwzględnej kobiety (może poza przejaskrawioną sceną, gdzie opowiada Isabelle o swojej siostrze-bliźniaczce). Natomiast kompletnie nie poradziła sobie Rapace, która przede wszystkim nie pasowała mi fizycznie do roli swojej bohaterki (jest obiektem westchnień wielu postaci w filmie, gdy ewidentnie brakuje jej sexapealu), a i aktorsko zaprezentowała się, tak jakby odgrywała jakąś rolę w szkolnym przedstawieniu.

Niestety powrót po latach De Palmy okazał się niewypałem. Po "Namiętności" reżyser nie nakręcił nic nowego i nie zanosi się na to, żeby wrócił w triumfalnym stylu. Tym, którzy jeszcze nie widzieli tego thrillera, sugeruję obejrzeć raz jeszcze jakiś jego starszy film, a najnowszy po prostu sobie odpuścić.


wtorek, 8 kwietnia 2014

Kumple od kufla ***

Maraton z superprodukcjami z "fabryki snów" jaki urządziliśmy sobie przygotowując się do Oskarów doprowadził u mnie do zdecydowanego przesytu. Na szczęście na Hollywood kino, nawet amerykańskie, się nie kończy i mimo że pierwsze moje doświadczenia ("Jeff who lives at home") były umiarkowanie pozytywne stwierdziłem, że doskonałą odtrutką będzie coś w duchu mumblecore. To nawiązujący do francuskiej nowej fali nurt amerykańskiego kina alternatywnego, który ukształtował się na początku XXI wieku. Ma być tanio, naturalnie (jeśli nie wręcz naturalistycznie) i "o życiu" (dwudziesto/trzydziesto latków). Akurat wpadł mi w ręce film "Kumple od kufla" Joe Swanberga, więc dwa razy nie trzeba było mnie namawiać.

Kate (świetna Olivia Wilde) i Luke (znany może niektórym z serialu "New girl" Jake Johnson) pracują w niewielkim browarze w Chicago. Cała firma stanowi zgraną paczkę, pracują razem, bawią się razem itd. Nawet jednak na tym tle od razu widać, że relacje Luka i Kate są wyjątkowe. Nie mogą się sobą nacieszyć, czytają sobie w myślach, jedzą sobie z talerzy no po prostu wydają się dla siebie stworzeni. Jest tylko jeden problem. Luke ma narzeczoną (Anna Kendrick), a Kate chłopaka (Ron Livingstone). Gdy obie pary wyjeżdżają na wspólny weekend wydaje się, że nie ma odwrotu i zmierzamy w kierunku standardowej komedii romantycznej...

Na szczęście "Kumple od kufla" granice gatunkowe mają za nic. Choć od początku zastanawiamy się raczej nie "czy" lecz "kiedy" Luke i Kate wylądują razem w łóżku, Joe Swanberg bawi się z widzem, odwlekając domniemaną kulminację. Pozwala napięciu trwać, jednocześnie zapoznając nas z bohaterami, byśmy lepiej zrozumieli ich motywacje. Bardziej niż romans interesują go chyba pytania dotyczące przyjaźni między kobietą i mężczyzną. Czy jest możliwa szczególnie, gdy nie jest się obojętnym na wdzięki drugiej osoby? Jakie są jej granice, jaki wpływ ma na relacje z partnerami? Film jest wypełniony przegadanymi urywkami z życia naszej dwójki. Piją, gadają, piją, gadają. Alkohol (a leje się go w filmie całe morze), choć zazwyczaj bywa świetną wymówką dla skoków w bok, na bohaterów działa jakby zamulająco. Z jednej strony pozwala łamać im kolejne bariery, z drugiej uniemożliwia jakby dokonanie wyboru, który choć nieunikniony może wiązać się przecież ze stratą.

Autor nagiął co prawda niektóre zasady mumblecore, zatrudniając chociażby zawodowych aktorów, ale całość wypada bardzo naturalnie i przynajmniej mnie dała poczucie dotknięcia czegoś autentycznego. Niemniej momentami ewidentnie improwizowane dialogi są mocno drewniane i podrasowanie przez scenarzystę mogłoby im wyjść jedynie na plus. Ogólnie wydaje mi się to dobra propozycja dla wszystkich mających ochotę na odrobinę oddechu od blichtru Hollywood. Jednak jak to w kinie nowofalowym standardowo rozumianej akcji praktycznie nie ma i tym, którzy na nią się nastawiają, bądź też mają ochotę na konwencjonalne love story raczej bym tej pozycji nie polecił. Tu wszystko odbywa się trochę jakby "między słowami".