wtorek, 25 listopada 2014

Zaginiona dziewczyna ****

Nick (Ben Affleck) i Amy Dunne (Rosamund Pike) to dla wielu osób przykładne małżeństwo, o którym można mówić tylko dobrze. Ona jest wziętą pisarką dla dzieci, on wykłada na uniwersytecie. Ich sielanka zostaje przerwana, gdy w dniu piątej rocznicy Amy znika bez śladu. Nick aktywnie włącza się w poszukiwania żony, nie mając nic do ukrycia. Jednak wszelkie poszlaki wskazują na to, że to on stoi za jej zniknięciem.

Początkowo film Finchera, oparty na powieści Gillian Flynn, ogląda się jak dramat rodzinny, w którym role wydają się być jasno określone. Z retrospekcji przedstawione są ostatnie lata pożycia małżeńskiego państwa Dunne. Najpierw poznajemy parę jeszcze przed ślubem, gdy ich uczucie rozkwita. Wszystko zmienia małżeństwo, wtedy to pojawiają się pierwsze rysy na nieskazitelnym dotąd związku. Z jednej strony mamy zgorzkniałego, coraz częściej uciekającego z domu męża, który źle znosi sukcesy zawodowe żony. Z drugiej strony Amy próbuje ratować swoje małżeństwo, licząc że urodzenie dziecka, o którym myśli, pozwoli odbudować jej związek. Jest zatem wyraźny podział na tego "złego" i tą "dobrą".

Całe szczęście, że reżyser ucieka od banalnego przedstawienia modelu małżeństwa osób nastawionych na dostatnie życie i po powolnym, nieco nużącym początku przystępuje do działania. Akcja filmu nabiera tempa w momencie zniknięcia Amy, a sama intryga kryminalna zaczyna przypominać najlepsze dzieła Alfreda Hitchcocka. Niejednoznaczne postacie, niespodziewane zwroty akcji, sprawiają, że film Finchera przywodzi na myśl najlepsze dzieła Hitchcocka. Reżyser nie skupia się wyłącznie na wątku sensacyjnym. Umiejętnie pokazuje również zjawiska życia codziennego - manipulacje mediów, które z dnia na dzień potrafią zrobić z bohatera - zero lub odwrotnie. Film też dosyć przewrotnie pokazuje życie w toksycznym związku - małżeńskie intrygi i nieporozumienia. Nie brakuje przy tym błyskotliwych dialogów i humorystycznych akcentów, co powoduje, że momentami miałem wrażenie, że mamy do czynienia z czarną komedią.

Ben Affleck gra bardzo solidnie i dobrze oddaje rolę sfrustrowanego męża. Aktor jest jednak w cieniu swojej partnerki filmowej. Pike, myślę że byłaby wymarzoną "chłodną" blondynką dla mistrza suspensu, wspomnianego już przeze mnie, Hitchcocka. Aktorka znakomicie oddaje złożoność swojej postaci i w zależności od sceny świetnie potrafiła zmieniać charakter granej przez siebie postaci. Bardzo dobrze w rolach drugoplanowych wypadli też aktorzy znani bardziej z małego ekranu, czyli Carrie Coon (siostra Nicka), Neil Patrick Harris (dawny kochanek Amy) i przede wszystkim Tyler Perry, który w roli adwokata Tannera Bolta rewelacyjnie pokazał sposób działania adwokata nastawionego na karierę medialną.

Szkoda tylko, że końcówka filmu pozostawiła we mnie pewne poczucie niedosytu. Jego zakończenie nasunęło mi kilka wątpliwości, co do pewnych błędów twórców, które być może były celowym zabiegiem, aby wywołać dyskusję wśród odbiorców. Tym niemniej "Zaginiona dziewczyna" stanowi udaną rozrywkę i wręcz obowiązkowy film dla miłośników "Hitcha".



poniedziałek, 10 listopada 2014

Brud ****

Bohater “Brudu” Jon S. Bairda, Bruce Robertson (James McAvoy) to uosobienie złego policjanta. Koka, wóda i przygodny sex na liście jego priorytetów zawodowych znajdują się zdecydowanie wyżej niż łapanie przestępców. Gdy go poznajemy, obmyśla właśnie plan jak zapewnić sobie awans na wakujące stanowisko inspektora. Próba rozwiązania głośnej sprawy zabójstwa japońskiego studenta wydawałaby się pewnie rozsądnym pomysłem, jednak to nie w stylu Bruca. Jako urodzony polityk spróbuje skłócić i ośmieszyć kontrkandydatów.

Scenariusz “Brudu”, podobnie jak głośnego “Trainspotting” powstał w oparciu o powieść Irvina Welsha. Z filmem Dannego Boyla łączy go osadzenie w szkockiej rzeczywistości, obserwowanej z ironicznym dystansem, frenetyczne tempo, żywe kolory i pierwszoosobowa narracja z naszym “bohaterem” opowiadajacym nam o sobie i swoich planach z offu.

Film zaczyna się jak czarna komedia z żartami przywodzącymi na myśl wczesne filmy Guya Ritchiego. Nasz “bohater” używa życia jak może, realizujac przy tym swój plan awansu. Jednak z upływem czasu pod maską wyluzowanego swojaka coraz wyraźniej widać nieszczęśliwego, chorego człowieka. Pomału wnikamy w głowę Bruca, z każdą chwilą bardziej pogrążającego się w szaleństwie. Gdy na ekranie zaczynają gościć wytwory jego wyobraźni, z torturującą go wizją psychiatry-sadysty (fantastycznie zagranego przez Jima Broadbenta) na czele, film traci lekki ton, ale ani trochę nie zwalnia tempa.

Choć autorzy przemycają między wierszami, że Bruce nie od zawsze był złym człowiekiem, nie są jednak zainteresowani analizą, co doprowadziło go do aktualnego stanu. “Brud” to transowa podróź po rzeczywistości chorego umysłu. Miejscami bardzo zabawna (jak lubi się humor na granicy dobrego smaku), świetnie zagrana - McAvoyowi partneruje śmietanka brytyjskiego aktorstwa z chociażby znakomitym Eddie Marsanem w roli ciapowatego przyjaciela głównego bohatera i zostawiająca widza z niejasnym poczuciem, że wchodząc w buty Bruca samemu się trochę “pobrudził”.