sobota, 21 lutego 2015

Oskary 2015: Nasze typy


Najlepszy film (typuje Mr. White)

Po paru latach posuchy, ku memu wielkiemu zadowoleniu, w tym roku wreszcie większość filmów nominowanych w tej kategorii całkowicie na to zasługuje. W naszej ankiecie dość wyraźnie prowadzi “Grand Budapest Hotel”, wyróżniłbym jeszcze świetny “Whiplash” i “Snajpera”, które w wielu poprzednich latach należałyby pewnie do faworytów. Mnie osobiście wydaje się jednak, że w wyścigu po statuetkę liczą się naprawdę tylko dwa filmy - “Boyhood” i “Birdman”. Oba znakomite, oba wnoszą do kinematografii coś nowego, oba zasługują by wygrać. Kto wygra? Wydaje mi się, że mimo wszystko “Boyhood”. Richard Linklater już w trylogii “Przed …”, uczynił z przekuwania codzienności w sztukę filmową swój znak firmowy. Jednak realizowany po kilka tygodni w roku przez 12 lat “Boyhood” to przedsięwzięcie bez precedensu. W efekcie powstał przepiękny film o dojrzewaniu, a kto wie może i całkiem nowy gatunek, jeśli kolejni reżyserzy odważą się pójść śladem Liknlatera.

NAJLEPSZY REŻYSER (typuje Mr. White)

Bajkowy, dopracowany w każdym detalu świat “Grand Budapest Hotel” nie powstałby bez niezwykłej wyobraźni Wesa Andersena. Richard Linklater, jak chyba żadny inny twórca filmowy potrafi nadać magie pozornie najzwyczajniejszym momentom i zbudować z nich opowieść angażującą opowieść. Obaj zasługują na Oskara, mnie wydaje się, że wygra jednak
Alejandro González Iñárritu. Birdman to dzieło totalne, którego realizacja wymagała perfekcji technicznej. Oddając hołd teatrowi, pokazał jednocześnie o ile większymi środkami dysponuje kino. Może się okazać, że będzie to nagroda pocieszenia i dla tego filmu/reżysera, który nie zdobędzie tej najważniejszej, ale nie raz zdarzało się przecież tak, że jeden film brał wszystko.

NAJLEPSZY AKTOR PIERWSZOPLANOWY (typuje Mr. Blonde)

O ile poprzedni rok miał zdecydowanego faworyta (Matthew McConaughey był liderem sondażowych spekulacji przedoskarowych i jego wybór nie był niespodzianką), to teraz stawka wydaje się być bardziej wyrównana. Eddie Redmayne udanie wcielił się w rolę Stephena Hawkinga, do złudzenia przypominając naukowca. Angielski aktor Benedict Cumberbatch już od kilku lat pracuje w pocie czoła, aby być nowym Laurencem Olivierem i rolą Alana Turinga na pewno potwierdził swoją klasę. Bradley Cooper przytył aż 18 kilo, żeby zagrać snajpera jednostki Navy Seals Chrisa Kyle’a, dobrze oddając emocje wojenne targające bohaterem. Komik Steve Carrel w "Foxcatcher" zagrał tym razem na poważnie i to z zaskakująco dobrym efektem. Jednak dla mnie najlepszą rolą był występ Michaela Keatona w "Birdmanie". Aktor świetnie połączył tragizm z groteską swojej postaci i momentami przypominał mi Jacka Nicholsona ze swoich najlepszych ról.

NAJLEPSZA AKTORKA PIERWSZOPLANOWA (typuje Ms. Pink)

Moją faworytką jest Julianne Moore. Wcielająca się w rolę pięćdziesięcioletniej Alice, u której, wcześnie jak na jej wiek, zdiagnozowano chorobę Alzheimera, pozostawia pozostałe nominowane aktorki daleko w tyle. Dzięki Moore "Still Alice" jest nie tylko filmem o chorobie i o tym jak reagują i radzą sobie z AD Alice jej najbliżsi. Wspaniała, wiarygodna gra aktorki sprawia, że staramy się zrozumieć co czuje Alice, jakie kolejne stadia swojego schorzenia musi zaakceptować. A jest to trudna i pełna wzruszeń droga zapadania w coraz głębszą chorobę.

NAJLEPSZY AKTOR DRUGOPLANOWY (typuje Mr. Blonde)

Rok temu zasłużenie wygrał Jared Leto. Teraz zwycięzcą może być wyłącznie znakomity J.K. Simmons, który w "Whiplash" zagrał życiową rolę. Pozostałe kandydatury - poza solidnością - niczym szczególnym się nie wyróżniają i trudno mi wyobrazić sobie inne rozstrzygnięcie niż zwycięstwo 60-letniego aktora.

NAJLEPSZA AKTORKA DRUGOPLANOWA (typuje Ms Pink)

Jeśli to nie Boyhood zostanie uznany przez Akademię za najlepszy film ubiegłego roku, to mam nadzieję, że chociaż Patricia Arquette zostanie doceniona. Nie tylko reżyser pracował nad filmem 12 lat, lecz również główni aktorzy, w tym Patricia, wcielająca się w rolę mamy Masona. Przez lata widzimy wspaniałą ewolucję bohaterki, tego jak staje się coraz dojrzalszą kobietą i matką, świadomą swoich wyborów. Równolegle jednak dzięki grze Arquette jej postać jest wkomponowana w prostą, zwykłą historię, na jaką składa się całe 12 lat fabuły filmu.

NAJLEPSZY SCENARIUSZ ORYGINALNY (typuje Ms Pink)

W tej kategorii wybór jest trudny. Ciekawy i świetnie oddający realia współczesnych mediów jest scenariusz "Wolnego strzelca". Ciężko również przejść obojętnie wobec dzieła Iñárritu. Scenariusz "Birdmana" to świetnie skomponowana opowieść o sztuce, o pogoni za sławą, pełna barwnych postaci, w tym głównego bohatera walczącego ze swoim ego. Według mnie jednak statuetkę otrzymać powinien Anderson, gdyż to Grand Budapest Hotel, zapadnie mi w pamięć na długo za sprawą scenariusza, który sprawia że film jest inny niż wszystkie, ogląda się go z zapartym tchem, a najdrobniejsze detale są dopracowane perfekcyjnie.

NAJLEPSZY SCENARIUSZ ADAPTOWANY (typuje Mr. Blonde)

Moim faworytem jest scenariusz do "Whiplash". Damien Chazzele świetnie pokazał dążenie do perfekcji, rewelacyjnie przy tym rozpisując role dwóch głównych bohaterów. Historia opowiedziana w filmie nie trąci hollywoodzkim banałem i na długo zapada w pamięci.

NAJLEPSZE ZDJĘCIA (typuje Mr. White)

Myślę, że jak rzadko w tym roku ta kategoria ma zdecydowanego faworyta. Zdjęcia w “Idzie” są po prostu piękne, w “Grand Budapest Hotel” wystylizowane do perfekcji, ale techniczny majstersztyk jakim jest “Birdman” nie udałby się bez porywających zdjęć Emmanuela Lubezkiego. Jego kamera skrada się po korytarzach, miota od klaustrofobicznych garderób po rozświetloną reflektorami scenę, by za chwilę niczym tytułowy człowiek ptak wyfrunąć przez okno na dach teatru, wszystko to w jednym ciągłym ujęciu. Mistrzostwo.

piątek, 13 lutego 2015

Carte Blanche ***

Kacper (Andrzej Chyra), nauczyciel historii w lublińskim liceum, dowiaduje się, że w wyniku choroby będzie tracił stopniowo wzrok. To dla niego prawdziwa tragedia, szczególnie że chwilę wcześniej pochował swoją matkę, a sam jest kawalerem i nie ma bliskiej rodziny. Mężczyzna będzie musiał sobie poradzić nie tylko z postępującą ślepotą, ale również z ukrywaniem prawdy przed pracownikami szkoły oraz uczniami.

Nauczyciel, początkowo załamany chorobą, chce nawet popełnić samobójstwo. Sił do życia doda mu otrzymanie wychowawstwa w klasie maturalnej. Jako urodzony pedagog zrobi wszystko, by jak najlepiej przygotować uczniów do egzaminu dojrzałości. Bohater grany przez Chyrę robi się bardziej otwarty na świat, na drugiego człowieka, jest skory do pomocy innym. Przemiana Kacpra jest dosyć wiarygodnie przedstawiona, ale inne wątki poboczne mocno kuleją.

Film jest bowiem bardzo nierówny. Z jednej strony mamy dobrze pokazaną męską przyjaźń pomiędzy Kacprem a jego kumplem Wiktorem (niezła rola Arkadiusza Jakubika), który jako jedyny wie o jego chorobie. Wiktor jest z Kacprem na dobre i na złe, ale nie roztkliwia się nad nim, za to pragmatycznie mu doradza. Z drugiej strony mamy nieudany wątek miłosny głównego bohatera z Ewą (Urszula Grabowska), jakby wzięty żywcem z seriali telewizyjnych. Podobnie jest niestety z pokazaniem współczesnej młodzieży. Pomimo dobrej gry młodych aktorów (Tomasz Ziętek i Eliza Rycembel) - ich wątek jest "poszarpany" i banalnie zakończony. To co mnie również nie przekonało do końca w filmie to kwestia fenomenu Kacpra wśród uczniów. Z fabuły nie wynika dlaczego jest on tak lubiany przez klasę i czemu uczniowie są nim aż tak zachwyceni.

Plusem filmu jest za to na pewno rola Doroty Kolak, która jakby była urodzoną dyrektorką szkoły (przynajmniej ja tak sobie wyobrażam najwyższą władzę w szkole). Sam Chyra gra dobrze, chociaż na pewno nie jest dla mnie aż tak przekonujący w roli wrażliwego nauczyciela historii jak w roli cynicznych łajdaków, z których znamy go najlepiej i nie rozumiem zachwytów nad jego grą.

Atutem filmu są zdjęcia Witolda Płóciennika, który pokazał Lublin w sposób naturalny bez sztucznych upiększeń. Pewne zabiegi kamerą (jak chociażby widok pędzącego trolejbusa z góry) są ciekawe i mogą się podobać. Dobrze też pokazana jest stopniowa utrata wzroku przez Kacpra - jego widzenie przez mgłę, rozmazane obrazy.

Lusiński zrobił poprawny film o zwycięstwie siły woli nad chorobą. Zabrakło mi w nim jednak jakiejś większej głębi, zaskoczenia, które spowodowałoby, żebym poczuł się wbity w fotel. Wyszedł film krzepiący na duchu, ale do bólu przewidywalny.



niedziela, 8 lutego 2015

Gra tajemnic ***

Błyskotliwa kariera Alana Turinga, matematyka, którego prace stanowią podwaliny współczesnej informatyki, została tragicznie przerwana, gdy w wieku 41 lat, po roku terapii hormonalnej, na którą angielski sąd skazał go de facto za homoseksualizm, popełnił samobójstwo. Najbardziej “medialnym” w niej epizodem była niewątpliwie praca w okresie II Wojny Światowej w Bletchley Park nad maszyną mającą pomóc w rozszyfrowywaniu niemieckiej (poprawnie politycznie pewnie byłoby nazistowskiej) komunikacji kodowanej przy użyciu legendarnej enigmy.

Narracja “Gry tajemnic” biegnie trójtorowo. Najwięcej uwagi poświęconej jest oczywiście na okres wojenny. Alan Turing (Benedict Cumberbatch), niedostosowany społecznie geniusz, mający wyraźny problem z autorytetami, trafia do najgorszego mogłoby się wydawać dla takich osób miejsca - wojskowego kompleksu. By osiągnąć swój cel, którym, jak dopowiada nam z offu, jest wygranie wojny, będzie musiał nauczyć się grać zespołowo i wkupić się w łaski swoich współpracowników, którymi z początku wyraźnie pogardza. Równolegle obserwujemy młodego Alana w szkole, odkrywającego swój homoseksualizm (i zamiłowanie do szyfrów), przeżywającego pierwszą miłość. Narratorem obu tych wątków jest sam Turing. Powierza historię swojego życia nadgorliwemu policjantowi, który podejrzejwając go o szpiegowstwo dla ZSRR, ostatecznie doprowadził do skazania za homoseksualizm.

Muszę oddać norweskiemu reżyserowi Mortenowi Tyldumowi, że “Grę tajemnic” ogląda się naprawdę nieźle. Nie ma tu może specjalnych warsztatowych fajerwerków, ale film się nie dłuży, swoją historię opowiada sprawnie. Wsparte jest to wszystko udanymi kreacjami aktorskimi, nominowanego do Oskara Cumberbatcha, o którym jeszcze za chwilę, ale również Charlesa Danca i Marka Stronga w znakomitych epizodach. Ogólnie jeśli byłoby to zwykle, fikcyjne kino gatunkowe, nie bardzo miałbym się do czego przyczepić. Ale nie jest. A jako film biograficzny ma on moim zdaniem dwie kolosalne słabości.

Pierwsza jest dość oczywista. Powiedzieć, że scenarzyści nie trzymali się faktów, to nic nie powiedzieć. Nawet nie chodzi mi tu tylko o marginalizowanie roli Polaków, bo padają dwa zdania, które przynajmniej wspominają o ich udziale w całym procesie. W wątku rozpracowywania enigmy nie zgadza się właściwie nic. W filmie Turing jawi się jako majsterkowicz, w pocie czoła budujący swoją maszynę. W rzeczywistości maszyny (nie jedną) powstały na podstawie jego projektu w fabryce. Bynajmniej nie nazywały się Christopher (jak młodzieńcza miłość Turinga), ale bombe (od polskiej nazwy bomba kryptologiczna - przedwojennej konstrukcji Mariana Rejewskiego, którą Turing rozwijał). Autorem kluczowych poprawek nie był Hugh Alexander, ale Gordon Welchman, którego istnienie film totalnie pomija. Można by wymieniać tak długo, zainteresowanych prawdziwą historią odsyłam do wielu publikacji na ten temat. Przyzwyczaiłem się już, że klisza filmowa, jak papier, przyjmie wszystko. Rozumiem, że czasem, by akcja była bardziej wartka, się coś podkoloryzuje. Ale uważam, że powinny być jakieś granice, po przekroczeniu, których należy najzwyczajniej w świecie zmienić imię i nazwisko bohatera, co najwyżej dodając gdzieś na końcu notkę o luźnej inspiracji prawdziwymi wydarzeniami.

Mój drugi zarzut to prześlizgnięcie się właściwie po samej osobie Alana Turinga. Była to fascynująca, złożona i tragiczna postać. Z tego filmu jednak się tego nie dowiemy. Według autorów to autystyczny geniusz, który najlepiej czuł się w towarzystwie swojego dzieła. Właściwie śledząc wątek enigmy można zapomnieć, że był on homoseksualistą. W rzeczywistości Turing był uczuciowy, miał wiele romansów i między innymi po to, by je ukryć, potrzebne było mu małżeństwo z Joanne Clarke (Keira Knightley). W filmie praktycznie na kilka lat zapomina się, że ta strefa w ogóle istnieje. Jedyne, co ratuje ten portret, to kreacja Benedicta Cumberbatcha, dla którego role geniuszy stają się pomału specjalnością. Swoją grą dodaje trochę tajemnicy, każe domyślać się rzeczy, których na ekranie nie możemy zobaczyć.

“Czasami ludzie, których nie docenia nikt, dokonują rzeczy niewyobrażalnych”. Nie wiem, ile razy ten banał pada z ekranu, nie wiem też czemu miałby się odnosić do profesora Cambridge, uznawanego za jeden z najwybitniejszych umysłów swoich czasów nim skończył trzydzieści lat. Ale razem z przemyconym gdzieś sloganem Apple “Myśl inaczej”, utwierdzał mnie w przekonaniu, że to co oglądam to raczej materiał promocyjny Wielkiej Brytanii o tym jak wygrała II Wojnę Światową, niż portret wielkiego naukowca. Myślę, że Alan Turing zasługuje na więcej (podobnie zresztą jak Steve Jobs biorąc pod uwagę koszmarny “Jobs”), nawet jeśli wbrew temu co na koniec próbują nam wmówić twórcy, maszyna na której piszę tą recenzję, nie może być precyzyjnie nazwana maszyną turinga.



poniedziałek, 2 lutego 2015

Ziarno prawdy ****

"Ziarno prawdy" to kolejna, po niezbyt udanej odsłonie "Uwikłania", w reżyserii Jacka Bromskiego, próba sfilmowania kryminałów Zygmunta Miłoszewskiego. W "Uwikłaniu" popełniono dwa przestępstwa: nie wiem z jakich względów, wspaniale stworzoną postać prokuratora Teodora Szackiego zastąpiono mdłą Agatą Szacką (Maja Ostaszewska), a osadzoną w Warszawie akcję przeniesiono, również bez widocznej przyczyny, do Krakowa. Pełna nadziei pokładanej w Borysie Lankoszu (reżyserze) i w Robercie Więckiewiczu (odtwótrcy roli Szackiego) postanowiłam uwierzyć, że proza Miłoszewskiego jest jednak dobrym materiałem na film kryminalny.

Pierwszą zdecydowaną, pozytywną różnicę dostrzegam w prokuratorze Szackim. Znów niezawodny, wiarygodny i potrafiący idealnie wcielić się w rolę Więckiewicz, pokazuje nam Szackiego rodem z książki. Po raz kolejny, po choćby "Wymyku" i "Pod Mocnym Aniołem" udowadnia w moich oczach, że jest świetny w swoim fachu. Kolejny atut filmu to oddanie mrocznego klimatu wydarzeń i atmosfery miejsca akcji. Nikt na siłę tym razem nie przenosi fabuły do innego miasta, a Sandomierz zyskuje nowe oblicze. Zamiast wizji słonecznego miasteczka rodem z Ojca Mateusza, poznajemy miasto z mroczną przeszłością, która odcisnęła na jego mieszkańcach tak wielkie piętno, że miasto do dziś spowite jest szara mgłą. Udaje się również Lankoszowi obrazem, a Więckiewiczowi grą oddać dowcip i lekkość pióra Miłoszewskiego.

Nie wiem, jak się ogląda film, nie znając książki, czy wątek kryminalny wciąga widza, czy zagadka zostaje rozwikłana w satysfakcjonujący sposób. Ja mam wrażenie, że sporo interesujących w książce wątków zostaje pominiętych. Wiem, że film nie musi być wierny książce, ale brakuje mi w nim wielu istotnych dla rozwiązania sprawy faktów. Kolejne kadry to skakanie z jednego wydarzenia do drugiego, co w całości sprawia, że według mnie strona kryminalna scenariusza kuleje.

Można też rzec, że "Ziarno prawdy" to takie "one man show". Mimo sporej plejady gwiazd, świeci tylko Więckiewicz, a za nim długo długo nikt. Nie jest chyba wina aktorów lecz scenariusza, który na zbyt wiele im nie pozwala. Niby nic nie można zarzucić grze doświadczonych aktorów, jak Jerzy Trela czy Krzysztof Pieczyński, ale też nic z ich ról nie zapadnie w pamięć. Pomimo bardzo ciekawej postaci w książce Jerzego Szyllera, odtwórca postaci - Andrzej Zieliński - w zasadzie pokazuje się tylko na chwilę. Fatalna jest za to Aleksandra Hamkało, wcielająca się w Klarę, dziewczynę-kochankę Szackiego, nudną, nijaką i zrzędzącą. Pominięty zostaje kluczowy romans prokuratora, na rzecz zbędnie rozbudowanego wątku Klary.

Nie jest łatwo obejrzeć ostatnio dobry, polski kryminał. Jeśli ktoś ma wybrać między kinowym "Ziarnem prawdy" a książką, zdecydowanie rekomenduję książkę. Jest ona świetnym, wciągającym kryminałem. Nie można tego do końca stwierdzić o filmie. Natomiast tym, którzy pochłonęli wszystkie części przygód Szackiego polecam obejrzenie Więckiewicza w akcji. Rzadko bowiem zdarza się, żeby tak dobrze oddać na ekranie postać z powieści.