niedziela, 24 maja 2015

72 godziny **

Ethan Renner (Kevin Costner) to agent CIA, który po nieudanej akcji dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory i pozostało mu kilka miesięcy życia. Renner postanawia wykorzystać ten czas na odbudowanie utraconych relacji ze swoją rodziną i zrezygnować z pracy w wywiadzie. Spokój nie jest mu jednak dany, gdy do akcji wkracza agentka Vivi Delay (Amber Heard), która za wykonanie ostatniego zlecenia (Renner ma na to zadanie 72 godziny czasu) proponuje naszemu bohaterowi lekarstwo na jego chorobę.

"72 godziny" to nic innego jak do bólu przewidywalny i korzystający ze znanych stereotypów i utartych schematów obraz agenta służb, który znamy z innych filmów. Ethan jest twardy, szlachetny (bezinteresownie pomaga murzyńskiej rodzinie, która zajęła jego mieszkanie w trakcie jego pracy) i ma problemy rodzinne (żona od niego odeszła, nie zna za bardzo swojej córki). Nie zabrakło również ciągnąt do alkoholu (Renner musi od czasu do czasu "strzelić sobie z gwinta", aby złagodzić skutki choroby).

W zasadzie, gdyby nie wątek dramatu rodzinnego (Ethan wie, że zostało mu kilka miesięcy życia i desperacko próbuje się zbliżyć do swojej rodziny, którą zaniedbał), to można by "72 godziny" potraktować nieco jako pastisz kina szpiegowskiego z elementami kina sensacyjnego. Jest humor, szybka akcja, dobry Costner z autoironią, o którą bym go nie podejrzewał, radzący sobie w scenach walk równie dobrze co Liam Neeson - inny "dziadek" ze stajni Bessona. Jednak sam pomysł z chorobą głównego bohatera jest po prostu fatalny, bo kompletnie odrealniony. Ethan mdleje średnio co 20 minut, ale w krytycznych momentach potrafi się zmobilizować i spuścić łomot swoim rywalom. Innym chybionym pomysłem fabularnym jest historia czarnej familii, która uświadamia naszemu agentowi jak ważna jest rodzina. Besson nie wybronił się również przedstawieniem trudnych relacji Rennera ze swoją córką Zoe (Hailee Steinfeld). Wątek ten jest poprowadzony na poziomie oper mydlanych i nie trudno domyślić jak się zakończy.

Filmu nie ratuje również Amber Heard. Owszem, miło na nią popatrzeć, ale jej rola kompletnie nic nie wnosi pod względem fabularnym. Już sam fakt, żeby robić z agentki CIA seksbombę, która zmienia kreację i fryzury równie często jak bohater grany przez Costnera mdleje z powodu choroby w trakcie akcji, jest ryzykownym zabiegiem. Ogólnie scenariusz Bessona jest na słabym poziomie, ale to nie powinno specjalnie dziwić, jeśli prześledzimy jego ostatnie filmy.

"72 godziny" mogę polecić tylko oddanym wielbicielom Costnera i miłośnikom wdzięków Heard. Dla fanów spójniejszych fabuł sensacyjnych polecam zdecydowanie bardziej filmy z Neesonem w roli głównej.



piątek, 15 maja 2015

4 piętro ****

Na czwartym piętrze hiszpańskiego szpitala przebywają nastoletni pacjenci onkologiczni. Terapia, przez którą przechodzą jest bardzo uciążliwa: niektórzy chłopcy mają amputowane kończyny. Wejście do szpitala związane jest z rytuałem, pacjent na piętro wjeżdża wózkiem, dostaje odpowiedni uniform. Wchodząc do szpitala, wchodzi się do innego świata, w którym inaczej płynie czas (czas może być liczony przebytymi zabiegami), który ma inne przestrzenie (nie ma tu centrów handlowych, są zakłady i pracownie lecznicze). Przybysze z zewnątrz, odwiedzający chorych nierzadko nie potrafią znaleźć wspólny język z chorymi. Język chorych, język choroby jest inny niż język używany w świecie zdrowych. Dominują inne rzeczowniki, czasowniki i przysłówki. Zdarza się, że pacjenci przegrywają walkę z chorobą: na oddziale chorób rozrostowych śmierć zbiera przecież bogate żniwo.

Lecz siła życia jest olbrzymia. Rwący strumień życia przeciska się przez tamy i zapory, nawet te ustawione przez nowotwór. Nastolatkowie Pepino (Marcos Cedillo), Francis (Marco Martínez), Jorge (Alejandro Zafra), Miguel Angel (Juan José Ballesta) mocno dokazują w szpitalu: urządzają wyścigi na wózkach, grają w koszykówkę, organizują koncerty rockowe. Jest czas na miłość. Jeden z chłopców poznaje na innym piętrze szpitala pacjentkę z depresją. Rodzi się między nimi uczucie.

Dwa światy: świat zdrowych i świat chorych zostaną, tak się wydaje, połączone kładką. Część pacjentów na pewno wyzdrowieje, powrócą do świata zdrowych wypełnieni zupełnie nowymi doznaniami. Scenarzysta filmu Albert Espinosa sam jako nastolatek zmagał się z kostniakomięsakiem.

"4 piętro" to komediodramat, który na pewno krzepi. Tak jak w książce "Oddział chorych na raka" Aleksandra Sołżenicyna, tak i tutaj poznajemy, że człowiek może podnieść się nawet z najcięższych upadków, zawirowań. "Nie jesteśmy kalekami, jesteśmy karatekami" krzyczą nastoletni bohaterowie filmu, a w ich wzroku dostrzegamy nie tylko chronologię walki z chorobą, ale i zapowiedź nowego świtu.



sobota, 9 maja 2015

Ain't Them Bodies Saints **

Autorski film Dawida Lowerego “Ain't Them Bodies Saints” został bardzo życzliwie przyjęty na festiwalu w Sundance (nagroda za zdjęcia i nominacja do nagrody głównej), jak i zyskał dość szerokie uznanie światowej krytyki. Offowy kryminał-romans (tak podpowiadało imdb), cóż może być lepszego na piątkowy wieczór?

Fabuła filmu jest w równym stopniu skomplikowana, co zaskakująca. Chłopak - Bob (Casey Affleck) kocha dziewczynę - Ruth (Rooney Mara), dziewczyna kocha chłopaka. Razem trudnią się bliżej niesprecyzowaną działalnością przestępczą. Ona jest już w ciąży, gdy któryś ze skoków idzie nie tak. Nim się poddadzą, ona zdąży jeszcze postrzelić policjanta (Ben Foster). Do wszystkiego przyzna się on i pójdzie na bardzo długą odsiadkę. Ją, jak to się widać robi w USA z współwinnymi rozboju, puszczą wolno. Lata mijają, urodzi się ich córeczka, aż w końcu on ucieka z więzienia…

Z mojego wprowadzenia ktoś zapewne mógłby wyciągnąć wniosek, że film jest dość dynamiczny. Zdecydowanie nie. Jest jedna dość dynamiczna scena, dużo później w filmie i jest ona wyjątkiem od reguły. Akcja (jeśli można tak to nazwać) wygląda mniej więcej tak: ona myśli, on myśli, ona tęskni, on tęskni, ona cierpi, on cierpi i tak w kółko. Wydaje mi się, że celem autora nie było opowiedzenie jakiejś historii, tylko próba ukazania jak totalna może być tęsknota za drugim człowiekiem.

By to osiągnąć Lowery w najdrobniejszych detalach dopracował klimat filmu. Nagroda za zdjęcia w Sundance to nie był przypadek. Całość posiada spójny, wyraźny styl, kadry są trochę niedoświetlone, trochę monochromatyczne, potęgują depresyjny nastrój. Długie ujęcia, spokojna muzyka, osadzenie gdzieś w nostalgicznej rzeczywistości amerykańskiej prowincji lat siedemdziesiątych. Aktorzy pięknie wygrywają smutek, spokojnie cedząc słowa z zaciśniętych warg. Dlaczego więc już mniej więcej w połowie filmu, jeśli czułem za czymś tęsknotę to za tym, kiedy to się wreszcie skończy?

Ano najzwyczajniej w świecie autor zapomniał, że kręci film fabularny. Gdyby to było ćwiczenie studenckie, etiuda, krótki-metraż - bił bym brawa na stojąco i rozumiał zachwyty z porównaniami do Terrego Gilliama włącznie. Ale film fabularny trwa długo, samym klimatem trudno wypełnić 90 minut, trzeba widza jakoś wkręcić w to, co się dzieje na ekranie. Jak już wspomniałem wartka, interesująca akcja nie była celem Davida Lowerego. Niestety również ekspozycję praktycznie sobie odpuścił. O bohaterach nie wiemy praktycznie nic, a gdy z czasem dowiadujemy się więcej, coraz mniej ma to sensu. Nie chcę spoilerować, więc daruję sobie listę absurdów, ale jestem pod wrażeniem, ile może się ich znaleźć w tak prostej historii. Wszystko to sprawia, że ciężko sobie odpowiedzieć na pytanie, czemu właściwie miałbym się przejmować losem tych sztucznych filmowych postaci? I gdy już w końcu dochodzi do wielkiej, w zamierzeniu pewnie dramatycznej kulminacji, oszukiwałbym mówiąc, że czułem w tym momencie coś innego niż ulgę, że to już koniec.