sobota, 25 lipca 2015

Miłość Larsa *****

Lars Lindstrom (Ryan Gosling) to samotny dziwak, mieszkający w garażu swojego starszego brata Gusa (Paul Schneider). Ten wraz ze swoją żoną Karen (Emily Mortimer) próbuje ośmielić Larsa w kontaktach z otoczeniem. W szczególności zależy im na tym, aby znalazł on sobie dziewczynę. Kiedy pewnego dnia Lars pojawia się w ich domu i przedstawia Biankę, okazuje się, że jest to… gumowa lalka.

To co zaskakuje w filmie Craiga Gillespie (reżyseria na podstawie scenariusza Nancy Oliver - nominowanego do Oskara w 2008 roku) to zdecydowanie nieamerykański klimat, momentami przypominający fabułę "Przystanku Alaska" - mojego ulubionego serialu z dzieciństwa, w którym to mieliśmy pokazany wręcz utopijny obraz małego społeczeństwa, emanującego bezinteresownością i empatią wobec bliźnich. W "Miłości Larsa" mamy również bliżej nieokreślone miasteczko, w środku zimy, gdzie czas płynie wolno, a postaci są jakby wzięte z bajki. Główny bohater filmu Lars w warunkach dużej metropolii zostałby prawdopodobnie odesłany do zamkniętego oddziału psychiatrycznego na długie leczenie. I tak też początkowo do jego problemu podchodzi Gus. Brat Larsa w pierwszym odruchu chce go wysłać do szpitala psychiatrycznego. Jednak psychiatra Dagmar (Patricia Clarkson) doradza mu, aby wraz z żoną zaakceptował on urojenie Larsa, bo tylko poprzez zrozumienie i pełną tolerancję dla jego zachowań będzie szansa dotarcia do źródła problemu młodszego brata.

Wydawałoby się, że zachowanie Larsa spotka się z ostracyzmem ze strony lokalnej społeczności Tymczasem mieszkańcy wobec chorego zachowują się z zadziwiającą wyrozumiałością. Ludzie wręcz się jednoczą, aby pomóc Larsowi, nie krytykują go, nie wyśmiewają. Zachowują się zupełnie wbrew utartym stereotypom, nie napiętnują dziwnego sposobu bycia chłopaka i nie wyrzucają go na margines społeczny. Lars jest traktowany jak równoprawny członek wspólnoty i dzięki takiemu a nie innemu zachowaniu powoli zaczyna wracać do zdrowia i równowagi psychicznej.

Goslinga kojarzymy w większości z ról macho lub outsiderów. Tutaj gra absolutnie wbrew swojemu emploi. Lars to człowiek znerwicowany, pełen kompleksów, który boi się ciepła i bliskości. Gossling grając takie "antyciacho" znakomicie daje radę, tworząc bardzo poruszającą kreację.

"Miłość Larsa" to film o tolerancji, miłości i potrzebie bliskości. O tym, że nie należy piętnować zachowań, które z pozoru mogą wydawać się nam dziwne, tylko trzeba starać się zrozumieć drugiego człowieka i zaakceptować takim jakim jest. Ten komiediodramat może i stanowi nieco odrealnioną bajkę, która dla kogoś może być nie do przyjęcia. Jednak ja nie mam nic przeciwko temu, żeby takie bajki jak najczęściej wypełniały nasze życie.



poniedziałek, 13 lipca 2015

W głowie się nie mieści ****

Od dawna już, a z większym nasileniem od czasów Shreka, przewijają się na ekranach kin różne bajki skierowane nie tylko do dzieci ale i ich rodziców, aby zarówno najmłodsi jak i opiekunowie "rozerwali się" w kinie. Mój obiór "W głowie się nie mieści", z punktu widzenia osoby dorosłej właśnie, jest bardzo pozytywny. Autorzy "Inside out" spróbowali w bajkowy sposób przedstawić co się mieści w naszych głowach, a przede wszystkim w głowie jedenastoletniej dziewczynki Riley, która przez przeprowadzkę rodziców do San Francisco zmuszona jest opuścić szkołę, przyjaciół, treningi hokejowe swojej drużyny i zacząć wszystko od nowa.

Poznajemy emocje jakie targają bohaterką w rozumieniu dosłownym. Zachowaniem dziewczynki steruje bowiem pięć emocji, które widzimy zaglądając do jej mózgu tj. Radość, Strach, Gniew, Odrazę i Smutek. Dominującą emocją jest, jak na dziecko przystało, Radość, ale niestety zmiana miejsca zamieszkania i zaczynanie nowej szkoły, wchodzenie w nowe relacje sprawiają, że do głosu dochodzą pozostałe emocje, a Radość niewiele może zrobić.

Trzeba przyznać, że sam pomysł na animację jest bardzo ciekawy, a w dodatku zabawny. Ukazanie "centrum dowodzenia" nie jest może abstrakcyjne, ale dzięki temu poznajemy krok po kroku jak układają się w głowie Riley wydarzenia i wspomnienia. Natomiast same emocje jako kreskówkowe ludziki są nie tylko interesująco wykreowane, ale również w swoich wypowiedziach bardzo trafnie (i nieraz prześmiesznie) oddają uczucia, jakie rządzą naszym gatunkiem w określonych sytuacjach. Dowiadujemy się też, że te same emocje cechują psychikę innych bohaterów, ale oczywiście dominują w innych proporcjach (np. u tatusia Riley jest to gniew). I tak możemy uśmiać się do łez z reakcji zarówno dziecka jak i dorosłych, gdy za sterami w mózgu siada Gniew, Strach czy Smutek.

Nieco nudniejsza dla widzów dorosłych jest pełna przygód podróż Radości i Smutku po organizmie dziewczynki, ale należy być wyrozumiałym, Pixar produkuje przecież filmy dla dzieci :) Niemniej, czy to z pociechami, czy bez, polecam wybranie się do kina na "W głowie się nie mieści". Warto choćby dla obejrzenia koncepcji budowy naszej psychiki, jak samej i rozrywki (wiele komedii obejrzanych w tym roku nie było nawet w kilku procentach tak zabawnych jak animacja).

Twórcy chyba przewidzieli swój sukces, gdyż dali widzom małą zapowiedź kolejnej ciekawej części obejmującej dojrzewanie. Emocje będą miały tutaj niezłe pole do popisu ...


sobota, 11 lipca 2015

Wada ukryta **

Paul Thomas Anderson (PTA) nie boi się wyzwań i tym razem postanowił przenieść na ekran powieść Thomasa Pynchona, znanego amerykańskiego prozaika, którego twórczość nie uchodzi za prostą do adaptacji (choć osobiście nie dane było mi jej jeszcze poznać). Wybrał utwór osadzony w dobrze znanej sobie przestrzeni, do której lubi powracać w kolejnych filmach - Los Angeles, dziejący się gdzieś w latach siedemdziesiątych XX wieku - schyłku ery hipisów.

Takim właśnie hipisem, żyjącym mentalnie dawnymi dobrymi czasami jest Doc Sportello (Joaquin Phoenix). Doc jest również prywatnym detektywem. Któregoś wieczora jego błogą upaloną drzemkę przerwie nagłe pojawienie się dawnej sympatii Shasty (Katherine Waterston). Jak dopowiada nam z offu, oprowadzająca nas po uniwersum Doca, Sortilège (Joanna Newsom), Shasta bardzo zmieniła się od momentu rozstania. Kiedyś dziewczyna kwiat, dziś odszykowana panienka z miasta. Wszyscy bywalcy sal kinowych, ze szczególnym uwzględnieniem fanów filmu noir, wiedzą od razu, że taka wizyta oznacza dla Doca jedno - kłopoty.

“Ukryta wada” to jeden z tych filmów, którego streszczanie nie ma najmniejszego sensu. Wątki mnożą się i przeplatają, galeria osobliwych postaci nieustannie rośnie (jak bardzo wystarczy spojrzeć na imponującą obsadę). Nie radzę nikomu zbyt intensywnie śledzić intrygi, można się tylko zmęczyć. Lepiej poczuć się jak turysta (chemiczne wspomaganie na pewno nie zaszkodzi) na wycieczce i na ekranie niczym przez szybę autokaru spokojnie podziwiać dawne L.A. szalone, kolorowe, spowite mgłą narkotyków. Trochę pewnie przypominające to prawdziwe L.A. tamtych czasów, trochę takie jak malowała nam je fabryka snów.

PTA to bardzo zdolny reżyser. Jeśli rozebraliśmy ten film na sceny, każda z nich oddzielnie jest fantastyczna. Kadrowanie, kolory, muzyka, gra aktorska, cytaty z innych dzieł - uczta kinomana. Skąd zatem taka niska ocena? Nie składa się to wszystko w fajną całość. Historia, jak już wspominałem, jest chaotyczna, ciągnie się i nie zmierza donikąd. Niemniej niejedną chaotyczną historię, ciekawy klimat i dobrze napisane postacie potrafią ocalić. Jedną z inspiracji PTA był chyba mój ulubiony film braci Coen “Big Lebowski”. Doc, jak "The Dude" płyną przez życie na lekkim haju, ale tylko o Docu można powiedzieć, że haj zastępuje mu osobowość. Trudno przejąć się jego losem, bardziej irytuje niż wzbudza sympatię. Jedyną bardziej wyrazistą postacią jest w tym filmie detektyw “Bigfoot” (świetny Josh Brolin). Trochę jest kolegą Doca, trochę jego oprawcą. Właściwie wszystko co interesującego dowiadujemy się o Docu pochodzi właśnie z tych paru scen z jego udziałem.

PTA lubi, by ludzie, którzy zapłacili za obejrzenie jego filmu, nie wstali sprzed ekranu zbyt szybko. O ile w przypadku na przykład “Magnolii” scenariusza wystarczyło by wypełnić ekranowy czas, oglądając "Wadę ukrytą" długo przed końcem spoglądałem na zegarek, mocno czując w krzyżu każdą z 148 minut. Jest parę zabawnych momentów (choć oficjalna klasyfikacja jako komedia to moim zdaniem nadużycie), kilka zapadających w pamięć scen, ale całość bardziej przypomina ćwiczenie silnej woli widza niż rozrywkę. Polecam za to bardzo dobry trailer: