środa, 14 grudnia 2016

Pitbull. Niebezpieczne kobiety ****

Kolejna część "Pitbulla" Partyka Vegi, jak wskazuje tytuł skupia się na kobietach. Zuza (Joanna Kulig) nakrywa męża z innym facetem, rzuca dotychczasową pracę, postanawia wstąpić do Policji i czynić świat bardziej sprawiedliwym. Podobnie, zdominowana przez małżonka Jadźka (Anna Dereszowska). Skazana za morderstwo Małgorzata (Alicja Bachleda-Curuś) zrobi wszystko by chronić siebie i dziecko. Samotnie wychowująca chorego syna Porucznik Izabela (Magdalena Cielecka), bez skrupułów łamie prawo dla lepszych wyników w pracy. Każda z nich nosi w sobie inną traumę i każda może być niebezpieczna...

Mamy na planie też kilku panów. Z poprzedniego filmu zostali tylko gliniarze: Majami (Piotr Stramowski), postać która jakoś specjalnie nie urzeka oraz Gebels (Andrzej Grabowski), również rola którą ciężko uznać za szczególną. Nie sposób za to nie napomknąć o Arturze Żmijewskim, który po latach ciepłego wizerunku księdza, wraca do roli kolesia, któremu chętnie dałoby się "w mordę". Natomiast największym atutem filmu jest główna rola gangsterska. Tym razem tradycyjnego mafiosa granego przez Lindę, zastępuje wschodzący talent, Sebastian Fabijanski, obsadzony jako młody-gniewny bandzior "Cukier". Aktor znany z "Belfra", świetnie wciela się w postać, która z jednej strony jest psychopatycznym bandziorem, z drugiej zaś niemalże bohaterem romantycznym i wizjonerem inspirującym się Schopenhauerem. Chociaż bardzo przekonująca jest Cielecka, niezłą grą wykazały się Curuś i Ostaszewska, to jednak kreacja Fabijańskiego sprawia, że filmem wcale nie rządzą kobiety. Współwinna jest tutaj Joanna Kulig, której ani postać, ani gra jakoś do mnie nie trafia.

Tym razem "Pitbull" jeszcze mocniej w porównaniu do poprzedniej odsłony ("Pitbull. Nowe porządki"), zmierza w kierunku komedii niż sensacji. Główny wątek kryminalny nawiązuje do afery paliwowej, ale jest zarysowany ogólnie i szybko, tak żeby widz nie śledził zbytnio logiki działań mafii. Wielość postaci i pobocznych wątków sprawia, że fabuła jest trochę niespójna. Mimo "szarpanej" akcji film wciąga. Z zainteresowaniem śledzi się rozwój wydarzeń, mając jednak nadzieję, że polskie realia, a zwłaszcza działania policji i system więziennictwa nie wyglądają w rzeczywistości tak fatalnie jak przedstawione przez Patryka Vegę. A o minusach fabuły można zapomnieć dzięki dobrej grze aktorskiej i zabawnym scenom.

Udaje się Patrykowi Vedze rozbawić salę kinową. Chociaż niektóre sceny są absurdalne a inne tak głupie, że aż śmieszne to "Pitbull" dostarcza zabawnej rozrywki. Gdzieś w tą komedię reżyser próbuje wpleść szarą rzeczywistość. Skorumpowaną policję, niesprawiedliwe wyroki, przemoc domową. I wypada to całkiem nieźle, ale są pewne granice. Niezbyt przemawia do mnie przeplatanie lekkich dowcipów z patologią typu noworodek topiony w toalecie. Tak jakby ktoś nie mógł się zdecydować czy chce rozśmieszać czy szokować brutalnością.

"Pitbull. Niebezpieczne kobiety" nie jest arcydziełem w kategorii film sensacyjny. Należy do niego podejść z przymrużeniem oka, nastawiając się na dowcip i przyzwoitą grę aktorską. W zasadzie wrażenia po obu Pitbullach są podobne, jednak jak to zwykle przy kontynuacjach bywa, nowszą część oceniam pół oczka niżej.

środa, 30 listopada 2016

Prosta historia o morderstwie ****

Jacek (Filip Pławiak) to młody funkcjonariusz policji, który rozpoczyna współpracę ze swoim ojcem, doświadczonym gliniarzem, Romanem (Andrzej Chyra). Kiedy okazuje się, że ojciec, coraz częściej sięga po alkohol i stosuje przemoc wobec matki Jacka - Teresy (Kinga Preis), dochodzi do eskalacji konfliktu w rodzinie. Dodatkowo spór ojca z synem zaostrzają nielegalne interesy Romana ze światem przestępczym, co dla praworządnego Jacka jest nie do przyjęcia.

Aktor Arkadiusz Jakubik, tym razem po drugiej stronie kamery, przedstawił jak w pozornie szczęśliwej rodzinie, która na zewnątrz wydaje się być idealna, jest dużo rys i pęknięć. Na szczęście reżyser pokazując mozaikę męskich charakterów, nie przerysował żadnej z postaci. Roman to nadużywający przemocy alkoholik, który coraz bardziej się stacza. Jacek stara się być całkowitym przeciwieństwem ojca. Stroni od alkoholu, jest uczciwy, stanowi wzorzec kandydata na policjanta. Destrukcyjne geny ojca wpływają jednak na niego i rozedrgany emocjonalnie chłopak nie potrafi do końca ułożyć sobie życia uczuciowego ze swoją dziewczyną. Dwóch braci Jacka: głuchoniemy i wrażliwy Paweł (Przemysław Strojkowski) chyba najgorzej znosi konflikty rodzinne, bo jest w wieku, gdy potrzebuje najbardziej ojca, z kolei średni brat Krystian (Mateusz Więcławek) to cynik, który już zaczyna robić szemrane interesy z "miejscowym establishmentem" i podąża drogą przestępstwa.

Wyraźnie widać na kim wzorował się Jakubik kręcąc film. Sam początek, a później towarzyszące fabule nerwowe zbliżenia kamerą, muzyka - czuć ewidentnie w tych elementach ducha filmów Wojciecha Smarzowskiego. Nawet sposób przedstawienia policjantów, którzy chętnie piją wódkę, prowadzą nielegalne interesy i wrzucenie do tego "kotła" młodego policjanta, próbującego walczyć z układami - to mały ukłon w stronę twórcy "Drogówki". Siłą filmu jest z pewnością retrospektywna narracja, która nakręca dwutorowo fabułę. Jakubik wie, kiedy zwolnić, a kiedy podkręcić tempo akcji i jego obraz chociaż "pachnie" nieco "smarzowszczyzną", to jednak odróżnia się mniej "fatalistycznym" klimatem.

Dużym walorem filmu jest aktorstwo. Powściągliwa gra Pławiaka (dla mnie małe polskie odkrycie filmowe 2016 roku), próbującego wyrwać rodzinę ze szponów despotycznego ojca, jest bardzo dojrzała. Chyra jak zwykle nie schodzi poniżej wysokiego poziomu. Jednym gestem, mimiką potrafił niezwykle realistycznie pokazać zmianę z dobrodusznego, kochającego ojca w bezdusznego potwora. Dobrze w roli matki wypada również Preis, która przekonująco oddała kruchość i tragizm swojej postaci. Ciekawie gra również Więcławek, który po podobnej roli w serialu "Belfer" po raz drugi udanie kreuje wizerunek młodego buntownika.

"Prosta historia o morderstwie" jako psychologiczna rozprawa o życiu rodziny nie jest może specjalnie oryginalna, ale niewątpliwie ma swój klimat i potrafi wciągnąć, a na samym końcu zaskoczyć. A to przecież chodzi w kinie.



niedziela, 20 listopada 2016

Boss ***

Nie wiem, czy netflixowy serial “Narcos” jest objawem czy przyczyną renesansu zainteresowania złotą erą kolumbijskich karteli i wymierzoną w nich reaganowską “war on drugs”, ale nie da się ukryć, że Pablo Escobar powrócił i jest na dobrej drodze, by zająć w zbiorowej świadomości “zaszczytne” miejsce obok samego Ala Capone. I choć sam Don Pablo jedynie przemyka gdzieś w tle jednej ze scen, “Boss” zdecydowanie wpisuje się w nurt mitologizacji tamtych czasów.

Oryginalnie zatytułowany “Infiltrator” (słowo znaczące po polsku dokładnie to samo, co po angielsku, ale jak to zwykle bywa dystrybutor wie lepiej), film Brada Furmana, oparty jest na książce pod tym samym tytułem byłego agenta służby celnej USA o swojsko brzmiącym nazwisku Robert Mazur. Opowiada on historię jednego z największych sukcesów amerykańskich służb w walce z kartelami. Dzięki operacji, której pomysłodawcą i głównym egzekutorem był Mazur, aresztowano wielu mafiozów, przejęto mnóstwo brudnych pieniędzy, a jeden z największych światowych banków, specjalizujący się w ich praniu stanął na skraju upadłości.

W filmie Mazura (Bryan Cranston) poznajemy, gdy skutecznie doprowadza do aresztowania handlarza narkotyków, ale na odprawie dowiaduje się, że centrali marzą się bardziej spektakularne sukcesy w “war on drugs”. W chwili natchnienia Robert wpada na pomysł, by zamiast dragów śledzić kasę i dostaje od szefostwa zielone światło, pod warunkiem, że w akcji partnerował mu będzie krewki latynos Emir Abreu (John Leguizamo). Chłopaki trochę opornie się docierają, po jakimś czasie dołącza do zespołu jeszcze Kathy Ertz (Diane Kruger), udająca światową narzeczoną Mazura i operacja nabiera rozpędu.

Film dzieli się na dwie podobnej długości części. Pierwsza streszcza mniej więcej 90% czasu trwającej 5 lat operacji, czyli etap, w którym Mazur buduje wiarygodność swojego alter ego, pomału docierając do coraz wyżej postawionych osób z kartelu Medellin. Jednak oglądając film, możemy mieć wrażenie, że dzieje się to z dnia na dzień. U Furmana ten okres to “the best off” gatunku - parada podlanych żółtą, błyszczącą stylistyką rodem z “Miami Vice”, luźno powiązanych ze sobą scen wypełnionych papierowymi, choć charakterystycznymi postaciami, czasem śmiesznych, czasem nudnych, ale w żadnym stopniu nie wyjaśniających mechaniki całej operacji. Jedyne co ratuje tę część filmu to gra Cranstona, idealny mix fasadowej pewności siebie, podszytej nieustannym strachem o zdemaskowanie, ale po latach wcielania się w Waltera White’a jest to niewątpliwie jego specjalność.

I tak nie bardzo wiedząc jak to się stało, z lekkim niedowierzaniem patrzymy jak nasz bohater już imprezuje z Roberto Alcaino (Benjamin Bratt), prawą ręką Don Pablo w USA. W tym momencie narracja nareszcie zwalnia i pozwala nam spokojniej przyjrzeć się jak Mazur i Ertz stopniowo zyskują coraz większe zaufanie rodziny Alcaino, rozpinając sieć, która przyniosła amerykańskim służbom tak owocne łowy. To spowolnienie pozwala reżyserowi skupić się na postaciach i nieoczywistych relacjach między agentami i śledzonymi oraz pokazać emocjonalną cenę jaką płacą infiltratorzy i ich rodziny za podwójne życie. Szczególne w pamięć zapada scena rocznicy małżeństwa Mazurów, w której Robert, spostrzegłszy w restauracji człowieka kartelu, w mgnieniu oka przeistacza się z czułego męża w brutalnego bandytę.

“Boss” rozczarowuje, ponieważ moim zdaniem kompletnie nie wykorzystał potencjału prawdziwej historii, na której jest oparty. Przeskakując od razu do finału zaburza poczucie czasu i prześlizguje się nad najbardziej interesującym, przynajmniej mnie, aspektem, czyli budowaniem fikcyjnej postaci, która z takim powodzeniem wtapia się w przestępczy świat. Trochę żal, bo materiału w książce pewnie wystarczyłoby na serial nie gorszy niż wspomniane “Narcos”, a tak głównie pozostaje widzowi delektowanie się kunsztem Bryana Cranstona.


niedziela, 9 października 2016

Na granicy ***

Zimowy, sylwestrowy wieczór. Dawny pogranicznik Mateusz (Andrzej Chyra) wraz z synami wraca do miejsca, w którym służył jeszcze parę lat temu. Widok gości, choć nie zakłóci trwającej w posterunku straży granicznej w Tarnicy Niżnej zabawy, to nie wszystkich uraduje tak jak szefa placówki Lecha (Andrzej Grabowski). Lechu nie chce Mateuszowi od razu obiecać powrotu do służby, ale nie zamyka tematu, zachęcając by ten najpierw spędził trochę czasu z chłopakami w lesie, w odciętym od świata posterunku straży. Mateusz przystaje na ofertę i nazajutrz rano ruszają zamkniętymi górskimi szlakami do samotni.

Nie wiem czy nie najmocniejszym punktem thrillera Wojciecha Kasperskiego “Na granicy” nie są przepiękne, pejzażowe zdjęcia bieszczadzkiej zimy. Żadne nie zapadają w pamięć jak te, na których małe, czarne ludzkie punkciki przedzierają się pomału przez wielkie, białe połacie zasypanych śniegiem połonin. Stanowią one również swoistą ramę reszty filmu. I tak jak dla bohaterów wielu westernów zamieszkałych gdzieś na pustkowiach prerii, tak dla naszych bohaterów, nagle pojawiająca się na horyzoncie postać oznaczać może tylko jedno: kłopoty.

Akcja “Na granicy” zawiązuje się niespiesznie. I choć wydaje się, że daje to dużo czasu na ekspozycję postaci, reżyser nie jest zainteresowany referowaniem nam ich życiorysów. Fragment dialogu, jakaś scena w nocy pozwalają nam domyślać się, dlaczego Mateusz opuścił straż, sugerują czemu jego relacje ze starszym synem Jankiem (Bartosz Bielenia) są dość napięte, ale z rozwojem akcji nie będzie nam dane zbliżyć się do postaci, pozostając do końca jedynie w roli podglądacza. Zasygnalizowany początkowo wątek rozwoju (leczenia?) relacji Mateusza z Jankiem, niestety nigdy nie doczekał się żadnej puenty.

Kasperski dość umiejętnie rozwija fabułę, podtrzymuje napięcie tak, że do końca nie wiemy, jak to się wszystko skończy. Niestety osiągnięte jest to w dużej mierze przez powierzchowne nakreślenie postaci, będących najsłabszym elementem filmu. Ich zachowania często wydają się nieracjonalne, jeśli nie wręcz głupie i nie śledzi się ich losów z przesadnym zainteresowaniem. Najbardziej jest to chyba frustrujące w przypadku postaci tajemniczego przybysza Konrada, granego, takie miałem wrażenie, niezbyt konsekwentnie przez Marcina Dorocińskiego. Trudno zrozumieć motywacje pchające go do kolejnych działań, na czele z nieoczekiwanym monologiem o stanie polskiej duszy.

Ogólnie "Na granicy" to przyzwoity thriller pozostawiający jednak pewien niedosyt, w którym najbardziej podobał mi się konsekwentnie budowany minimalistycznymi środkami (w filmie właściwie nie ma muzyki) klimat.



sobota, 20 sierpnia 2016

Rekiny wojny ***

Opisana na łamach the Rolling Stone historia dwóch zwyczajnych chłopaków, którzy pokusili się o wielomilionowy kontrakt Pentagonu na zakup broni, stała się pomysłem na scenariusz do filmu "Rekiny wojny". Na podstawie faktów, mógłby powstać całkiem ciekawy film, jednak w "Rekinach" Todd Phillips prawdziwych wydarzeń wykorzystał niewiele i stworzył komedię, która zapewne nie zapadnie w pamięć na dłużej.

Dwudziestokilkuletni letni David (Miles Teller) nie osiągnął w życiu zawodowym zbyt wiele. Wciąż szuka zajęcia, dzięki któremu utrzymałby siebie i przyszłą rodzinę. Gdy inwestuje wszystkie oszczędności w biznes, który okazuje się niewypałem, z nieba spada mu dawny szkolny kumpel. Efraim (Jonah Hill) proponuje współpracę przy swoich interesach, czyli ... handlu bronią. Uczciwy i porządny, chociaż nie stroniący od dragów i spragniony ciekawszego życia David, jest świetnym kompanem dla przebiegłego, potrafiącego wykorzystywać ludzkie emocje imprezowicza Efraima. Wykorzystując niszę na rynku - "okruchy tortu", czyli nieduże, niestanowiące obiektu zainteresowania handlarzy zamówienia Pentagonu, bohaterowie w prosty sposób, bez wychodzenia z biura są w stanie zarobić szybką kasę. Apetyt rośnie w miarę jedzenia i chłopaki żądni większych zysków kuszą się na cały tort - wielomilionowe zamówienie na zbrojenie żołnierzy w Afganistanie. Duża kasa oznacza wzmożoną pracę i oczywiście problemy...

Cały czas podczas oglądania filmu towarzyszy mi wrażenie, że gdzieś już to widziałam. Tak, w "Wilku z Wall Street". I nie chodzi tylko o podobieństwo głównego wątku, czyli szybkiego dorabiania się w niekoniecznie legalny sposób. Jonah Hill w obu filmach ma bardzo podobną rolę (no może tym razem mniej obrzydliwą ;-) i mimo charakteryzacji jego gra jest niemal identyczna. Podobieństwa widoczne są też w stylu życia bohaterów - imprezy,dragi, niezbyt etyczne zachowania. Niestety "Wilk" to majstersztyk gatunku przy "Rekinach"...

Niemniej jednak trzeba przyznać, że film ma swoje mocne strony. Po pierwsze, jak na komedię przystało, jest się z czego pośmiać. Mam tu na myśli zarówno satyrę, w odniesieniu do zasad dotyczących wojen, jak i wyśmianie rządu i prawodawstwa amerykańskiego a także zabawne dialogi. Po drugie, Miles Teller gra całkiem przyzwoicie, mimo iż za nic w świecie nie przypomina swojej poprzedniej świetnej roli, chłopca z "Whiplasha" . Po trzecie, dobrze i zabawnie wypada Bradley Cooper w roli albańskiego gangstera. Udaje się zatem Phillipsowi stworzyć niezły film, chociaż stylem trochę przypomina Kac Vegas, to jednak umieściłabym go półkę wyżej.

Być może mam lekki niedosyt, że prawdziwa historia - przedsiębiorczość Efraima Diveroli'ego i Davida Packouza oraz nieudolność administracyjna USA nie została bardziej dosadnie wykorzystana, jako baza do mocnego dramatu czy paradokumentu. Ale polecam "Rekiny wojny" jako lekką rozrywkę na koniec wakacji.

poniedziałek, 9 maja 2016

Pitbull. Nowe porządki ****

"Majami" (Piotr Stramowski) to "młody-gniewny" policjant śledczy, który rozpoczyna swoją pracę na Mokotowie, na którym to coraz większe wpływy ma gangster "Babcia" (Bogusław Linda). Przestępca początkowo zajmuje się ściąganiem haraczu z okolicznych stoisk i sklepów na bazarach. Ponieważ jego metody zaczynają być coraz bardziej bezwzględne, to nietrudno się domyślić, że konfrontacja gliniarza z przestępcą będzie nieunikniona.

Kino sensacyjne w Polsce wiąże się ostatnio głównie z Patrykiem Vegą. Po niezłych "Służbach specjalnych" reżyser tym razem stworzył film lżejszy, apolityczny i opowiedziany w bardzo przystępnej formie dla widza. Reżyser sięgnął po sprawdzone środki. Nie komplikując sobie i widzowi fabuły, wprowadził jasne zasady i to co najlepiej sprzedaje się w kinie - podział na złego i dobrego bohatera.

Główni bohaterowie filmu Vegi są trochę jak postaci z komiksu. Robią wokół siebie sporo szumu, ale w gruncie rzeczy ani "Majami" ani "Babcia" (swoją drogą ksywki w filmie drażnią, wolałbym imienne określenia postaci) nie niosą ze sobą jakiejś głębi i poza tym, że sypią komediowymi tekstami jak z rękawa, to brakuje im bardziej psychologicznego rysu. Ten rys reżyser próbował dać bohaterowi Lindy, gdy na samym początku filmu widzimy jak w trakcie kibolskiej ustawki "Babcia" przeżywa osobisty dramat. Później dowiadujemy się tylko, że zdarzenie sprzed kilku lat stanowi dla gangstera powód do prywatnej vendetty. Skąd jednak na Mokotowie pojawił się "Babcia" i czy to właśnie wydarzenie z początku filmu spowodowało, że wszedł on na gangsterską ścieżkę? Tego się nie dowiadujemy, ale jednak kupujemy tą postać. Linda jest w niezłej formie i niektóre jego teksty brzmią zupełnie tak, jakbyśmy mieli do czynienia z Franzem Maurerem, tyle że po drugiej stronie barykady. Jego rola w "Pitbullu" jest najlepszą od co najmniej kilkunastu lat. Z kolei "Majami" jest bezkompromisowy, często używa niedozwolonych metod niekoniecznie zgodnych z prawem, aby osiągnąć swój cel i ma problemy z dyscypliną, co skutkuje jego zesłaniem na Mokotów. I pomimo że debiutujący w filmie fabularnym Stramowski gra nieźle i godnie zastępuje Marcina Dorocińskiego z pierwszego "Pitbulla", to jednak ciężko uznać jego postać za szczególnie interesującą.

Prym wiedzie drugi plan, szczególnie bardzo dowcipnie grająca dziewczynę "Majami", świetnie wyglądająca na ekranie - Maja Ostaszewska. Wyróżniają się też inne postaci, trochę może momentami przerysowane, jak chociażby "Zupa" (Krzysztof Czeczot) - psychol z krwi i kości, prostytutka "Kura" (Agnieszki Dygant) czy tępy osiłek "Strach" (Tomasz Oświęciński). Paradoksalnie największą słabością filmu są ci, którzy w pierwszej części byli ważnymi dla fabuły graczami. Andrzej Grabowski jako legendarny Gebels gra na pół gwizdka, a Barszczyka (Michał Kula) czy Rosłonia (Paweł Królikowski) jest bardzo mało na ekranie.

Jeśli spojrzymy na fabułę z lekkim przymrużeniem oka i nie będziemy dla scenariusza przesadnie surowi, to nie trudno stwierdzić, że twórca "Pitbulla" jest sprawnym warsztatowcem i obserwatorem życia. Poprzez dobrą robotę reżyserską, ścieżkę dźwiękową, dowcipne dialogi i niezłych aktorów Vega potrafi wciągnąć widza w historię. W filmie jest pewien ładunek dramatyczny (dwie-trzy mocne sceny), ale w gruncie rzeczy przez większość czasu ogląda się go jak komedię sensacyjną.

Vega pokazał, że w Polsce można stworzyć dobry film rozrywkowy, który nie próbuje łączyć niepotrzebnie zbyt wielu gatunków filmowych i jest w miarę spójny. Do klasy "Psów" czy do pierwszego filmu sprzed 11 lat zabrakło większego ładunku emocjonalnego, ale z pewnością "Pitbulla - nowe porządki" ogląda się zaskakująco dobrze.



niedziela, 28 lutego 2016

Pokój ****

Pomysł, będący punktem wyjścia filmu “Pokój”, jak i oczywiście książki Emmy Donoghue, którą autorka sama zaadaptowała na potrzeby kina, jest tak potężnym wehikułem metaforycznym, że słyszałem go niejednokrotnie przewijającego się w dyskusjach, między innymi w jednym z moich ulubionych podcastów “Tangentially Speaking”, zanim film miał swoją premierę.

Jest sobie chłopiec Jack (Jacob Tremblay). Jack jest dość zwyczajnym 5-latkiem. Czasami niepokornym, na ogół jednak wesołym, jak to małe dziecko posiadającym nieskończony niemal potencjał do dziwienia się i odkrywania otaczającego go świata. To co jest niezwykłego w Jacku, a raczej jego sytuacji to to, że cały ten świat ogranicza się do tytułowego pokoju. Łóżko, szafa, zlew i lufcik w suficie, za którym zaczyna się “kosmos”. Jedyną poza Jackiem realną osobą w tym świecie jest jego mama Joy (Brie Larson). Gdy Jack wieczorem schowa się w szafie w pokoju pojawia się osobnik, którego realność nie jest oczywista “stary Nick” (Sean Bridgers). To, co dla Jacka jest całym światem, dla Joy jest klatką, w której już 7 lat więzi ją jej oprawca. Gdy chłopiec skończy 5 lat, postanawia rozbić iluzję, którą stworzyła by go chronić i podjąć kolejną próbę wyrwania się na wolność.

Pełną napięcia sekwencją ucieczki bohaterów z tytułowego pokoju dzieli film na dwie porównywalnej długości części. Myślę, że reżyserowi Lenniemu Abrahamsonowi zależało na tym, by film można było odczytywać metaforycznie. Chciał byśmy zanurzyli się w świecie, który mama stworzyła dla Jacka (jeśli chciałby opowiedzieć historię Joy wybrałby pewnie inny moment na początek narracji). Wydaje mi się, że szczególnie w pierwszej części ten zabieg nie do końca się powiódł. Niby patrzymy na pokój oczami chłopca, słyszymy jego myśli z offu, jednak cały czas podskórnie czujemy klaustrofobiczną ciasność tej przestrzeni. Wypełnia ją Joy i jej rozpaczliwa walka o zachowanie zmysłów i ocalenie Jacka w tej chorej sytuacji. Jak wiele ją kosztowała widzimy w drugiej części filmu. Gdy Jackowi już nic nie grozi, są inni którzy mogą się nim zająć, traci to co trzymało ją przy życiu przez te lata i na nowo będzie musiała zdefiniować samą siebie.

To co się reżyserowi zdecydowanie udało, to świetnie pokierować swoimi aktorami. Jeśli Brie Larson w ten weekend odbierze Oskara za najlepszą rolę główną, będzie to jak najbardziej zasłużona nagroda. Niemniej to, co zrobił ten dzieciak Jacob Tremblay, to czysta filmowa magia. Zdecydowanie najmocniejsze momenty filmu to sceny, w których obserwujemy jak mały Jack pomału otwiera się na wielki świat, w który tak nagle został wrzucony. Uczy się ufać się nowo poznanym ludziom, stara pomóc się swojej mamie, która nie może się odnaleźć w nowym/starym środowisku. Patrzenie jak sprawnie sobie radzi, uwalniając się od koszmaru, który przeżył daje dziwne wrażenie otuchy.

Jak i czy odczytamy “Pokój” na swój własny sposób, z czym w naszym życiu skojarzy się szopa, w której zamknięci byli bohaterowie, jest w dużej mierze indywidualne. Uniwersalnie jest to przejmująca historia matczynej miłości, która bez względu na warunki stara się stworzyć jak najlepszy świat dla swojego dziecka. Dla miłośników kina psychologicznego pozycja obowiązkowa.



sobota, 27 lutego 2016

Oskary 2016: Nasze typy

Najlepszy film (typuje Mr. White)

Jakkolwiek stawka jest zdecydowanie bardziej wyrównana niż w zeszłym roku, gdy wybór w dużej mierze ograniczał się do pytania “Boyhood” czy “Birdman” (na które moim zdaniem złej odpowiedzi nie było), to faworytów też wydaje mi się jest dwóch. I znów są to filmy bardzo różne. Absolutnie epicki portret dzikiego zachodu, który Inarritu kreśli w “Zjawie” i skupiony, kameralny jednak z dużym taktem i precyzją opowiadający ważną i trudną historię “Spotlight”. Kto wygra? Wydaje mi się jednak, że “Zjawa”. Ciężko przejść obojętnie obok maestrii duetu Inarritu/Lubezki, którym moim zdaniem udało znaleźć się nowy klucz do pokazania kawałka czegoś, co dla nas jest przestrzenią czysto mityczną, a dla Amerykanów częścią ich trudnej historii.

Najlepszy reżyser (typuje Mr. White)

Gdyby nie to, że wygrał rok temu, wydaje mi się, że Inarritu byłby murowanym faworytem. Kto ewentualnie może mu zagrozić? Chyba najbardziej nominowany po raz pierwszy w tej kategorii George Miller. “Mad Max” wciska w fotel i ani na chwilę nie zdejmuje stopy z pedału gazu, choć do dziś mam wrażenie, że ten format rozrywki w kinie się już wyczerpał i w dzisiejszych czasach powinien raczej sobie szukać miejsca w grach komputerowych.

Najlepszy aktor pierwszoplanowy (typuje Mr. Blonde)

W tym roku nie było ról, które szczególnie zapadają w pamięci. Matt Damon zagrał nieźle dzielnego Marka Watneya w "Marsjaninie", ale to za mało, aby marzyć o statuetce. Eddie Redmayne momentami był za bardzo teatralny w roli Einara Wegenera w "Dziewczynie z portretu" a poza tym trudno przypuszczać, żeby zgarnął Oskara drugi rok z rzędu. Gdyby Michael Fassbender był podobny do Steve Jobsa jak Asthon Kutcher, to miałby spore szanse na oskarowe zwycięstwo, bo jest po prostu o niebo lepszym od niego aktorem i zagrał lepiej tytułowego bohatera. Nominację dla Bryana Cranstona w filmie "Trumbo" traktuję bardziej jako ciekawostkę. Zdecydowany faworyt gali - Leonardo Di Caprio również nie zagrał życiowej roli. Mógłbym wymienić kilka lepszych ról filmowych w jego dorobku, ale trudno znaleźć taką, dla której Di Caprio by się aż tak poświęcił. W "Zjawie" aktor bełkocze, czołga się, je surowe mięso, zasypia pod skórą konia i robi jeszcze wiele innych rzeczy, których nie powstydziłby się prawdziwy traper z Gór Skalistych. Jego rola jest z pewnością najbardziej naturalistyczna ze wszystkich dotychczasowych i myślę, że jeśli Di Caprio nie wygra w tym roku, to chyba na statuetkę będzie musiał poczekać kilkadziesiąt lat, aż w końcu otrzyma Oskara za całokształt twórczości. Zatem "wiecznie drugi" Leo powinien w końcu zaspokoić swoje ambicje, bo specjalnej konkurencji w tym roku nie ma.

Najlepszy aktor drugoplanowy (typuje Mr. Blonde)

Zdecydowanie większa niewiadoma niż w przypadku roli pierwszoplanowej, bo stawka jest bardzo wyrównana. Myślę, że zwycięstwo każdego z aktorów dałoby się sensownie uzasadnić. Mark Ruffalo w "Spotlight" gra po prostu bardzo dobrze i jest jednym z największych atutów tego dramatu. Podobnie jak Christian Bale, który w roli ekscentrycznego Michaela Burry’ego w "Big Short" jest bardzo przekonujący. Tom Hardy jest znakomity w "Zjawie", a Sylvester Stallone jest stworzony do roli Rocky’ego. Najmniej znany z tego grona Mark Rylance również nie zawiódł w "Moście Szpiegów". Moim zdaniem powinien wygrać Hardy, ale nie zdziwię się jeśli Oskara otrzyma Sly, dla którego statuetka będzie zwieńczeniem kariery i pewnie ostatnią szansą na takie wyróżnienie.

Najlepsza aktorka pierwszoplanowa (typuje Ms. Pink i Mr. Blonde)

Moją faworytką jest Brie Larson, która po raz kolejny zagrała rolę zapadającą w pamięci. W "Pokoju" aktorka stopniowo buduje swoją postać i z każdą minutą coraz bardziej intryguje. Ucieczka Ma z Jackiem z pokoju-więzienia i próba odnalezienia się w świecie zewnętrznym to już prawdziwy popis Larson. Główną konkurentką młodej aktorki jest Cate Blanchett. Jednak analizując jej rolę z "Carol" - dystyngowanej i posągowej damy trudno się nie oprzeć wrażeniu, że jest to kolejna taka sama kreacja tej aktorki, którą znamy z innych filmów. Natomiast niezrozumiały jest dla mnie zachwyt nad Saoirse Ronan. Aktorka tak mocno wciela się w rolę Irlandki, zagubionej "sierotki" migrującej do Stanów Zjednoczonych, samotnej, nie radzącej sobie z pracą i życiem w wielkim świecie, że nie jest dla mnie wiarygodna. Gdy następuje w niej przemiana i staje się pewną siebie, zakochaną, realizującą się kobietą, nie przekonuje mnie w nowej wersji. Wątpliwa jest dla mnie możliwość, by taka osoba przetrwała trudy emigracji, a co dopiero zaczęła żyć pełnią życia.

Najlepsza aktorka drugoplanowa (typuje Mr. Blonde)

Podobnie jak wśród drugoplanowych ról męskich - bardzo wyrównana stawka. Trudno nie pochylić się chociażby nad rolą Mary Rooney w "Carol", której delikatna i subtelna gra przywołuje w pamięci kreacje Audrey Hepburn. Jej najgroźniejszą konkurentką wydaje się być Alicja Vikander w "Dziewczynie z portretu", gdzie świetnie pokazała miłość i poświęcenie swojej bohaterki. Jennifer Jason Leigh i Kate Winslet również są wyraziste w swoich rolach, ale grają w nieco słabszych filmach. Najbardziej dziwi natomiast nominacja dla Rachel McAdams, która pozostała w cieniu bardziej doświadczonych aktorów ze "Spotlight" i zagrała po prostu przeciętnie. Reasumując - mój Oskar idzie do Rooney.

Najlepszy scenariusz oryginalny (typuje Mr. White)

Tu wydaje mi się, że murowanym faworytem jest “Spotlight”. Jak już wspominałem temat trudny, jednak opowiedziany bardzo obiektywnie, pokazujący skalę problemu, jak do tego doszło, że przez tyle lat zamiatany był pod dywan. Pokazujący również w ciekawy sposób pracę redakcji. Wyróżniłbym “Ex machinę” - głos w temacie potencjalnych konsekwencji błyskawicznego rozwoju sztucznej inteligencji, “Most szpiegów”, pod wieloma względami perfekcyjny hollywoodzki scenariusz w starym stylu i “W głowie się nie mieści”, jedyna animacja w tym gronie, ale nie sądzę by mogli zagrozić “Spotlight”.

Najlepszy scenariusz adaptowany (typuje Mr. Blonde)

Moim faworytem jest "Pokój", którego fabuła bardzo wolno się rozkręca, ale już jak rusza (moment wyjścia Jacka na świat), to robi się emocjonująco i wzruszająco. Głównym zagrożeniem dla "Pokoju" może być "Big Short", gdzie wielowątkowa fabuła, z ciekawą narracją jest na wysokim poziomie. "Brooklyn" czy "Carol" to filmy z dobrymi scenariuszami, ale bez większego błysku. Natomiast nominacja dla "Marsjanina" to dla mnie jeden z większych żartów tej gali.

Najlepsze zdjęcia (typuje Mr. White)

Powtarza się sytuacja sprzed dwóch lat. Znów Roger Deakins swoim kunsztem dodał nowy wymiar do świetnego thrillera (nie wiem, która to już jego nominacja), tym razem “Sicario”, a faworyt od trzech lat jest ten sam - Emmanuel Lubezki. To co zrobił w “Zjawie” może nie jest tak wyjątkowe jak w “Birdmanie”, czy “Grawitacji”, ale jeśli po raz pierwszy w historii zdobędzie trzeciego Oskara z rzędu nikt nie powie, że był on niezasłużony.

środa, 3 lutego 2016

Spotlight *****

"Spotlight" to nazwa zespołu śledczego gazety "Boston Globe", którym kieruje Walter Robinson (Michael Keaton). W momencie, gdy dziennik zostaje objęty przez nowego szefa - Marty Barona (Liev Schreiber), dziennikarze "Spotlight" dostają od niego pierwsze zadanie - mają zająć się sprawą księdza oskarżonego o seksualne wykorzystywanie dzieci na przestrzeni ostatnich 30 lat. Robinson ma 3-osobowy zespół dziennikarzy, którzy nie zdają sobie sprawy z jaką skalą patologii mają do czynienia.

Początkowo redaktorzy skupiają się na jednym księdzu, ale poprzez stopniowe odkrywanie prawdy zaczynają docierać do coraz większej liczby osób "umoczonych" w sprawy molestowań. Większość tych przypadków ma taką samą genezę - molestowane dzieci przez księży to osoby zagubione, pochodzące z rozbitych, dysfunkcyjnych rodzin, wychowujące się bez ojca lub matki bądź też mające problem z własną tożsamością seksualną. Nie jest to jednak regułą, bo zdarzają się tez przypadki dzieci, które miały normalny dom. Oznacza to, że wykorzystanym dzieckiem może być każde i nie do końca problem molestowania jest obwarowany jakimiś patologicznymi, rodzinnymi zależnościami.

Mocnym punktem filmu jest na pewno scenariusz, a jego siłą napędową rozbudowane, wymagające od widza skupienia, dialogi. Zresztą konstrukcja fabularna mocno przypomina "Wszystkich ludzi prezydenta" - chyba największy klasyk filmu dziennikarskiego, gdzie osią fabularną było dochodzenie przez dziennikarzy do prawdy w aferze Watergate. Podobnie jak w filmie z 1976 roku, tutaj również mamy pokazany pewnego rodzaju etos pracy dziennikarskiej. Redaktorzy traktują swój zawód jako rodzaj misji, są pełni poświęcenia dla tematu, zapominając bardzo często o swoich rodzinach i sprawach osobistych.

Reżyser i scenarzysta Tom McCarthy dostrzegł, że problem molestowania jest tuszowany nie tylko przez księży. W "Spotlight" obrywa się również prawnikom i innym przedstawicielom władzy, którzy zamiatali te sprawy pod dywan. Dostaje się również samym dziennikarzom, którzy lata temu ignorowali listy i donosy na duchownych. Grzech zaniechania elit jest równie duży jak samo sprawstwo.

Aktorsko na pierwszy plan wysuwają się Michael Keaton i Mark Ruffalo - ich postaci są najbardziej wyraziste, w czym niewątpliwie zasługa ekranowej charyzmy tych dwóch wykonawców. Rachel McAdams (nominowana do Oskara za drugoplanową rolę) już nie wypada tak przekonująco i mam wrażenie, że bardziej pasuje do komediowych ról dziewczyn z sąsiedztwa, niż zaangażowanych ról dramatycznych.

Powiedzmy sobie szczerze - temat molestowania dzieci przez duchownych, chociaż cały czas jest aktualny, to jednak nie jest już specjalnie nowy. Myślę, że "Spotlight" mógłby bardziej zaskoczyć, gdyby został zrobiony świeżo po aferze bostońskiej (miała ona miejsce na początku 2002 roku). Po 14 latach temat przewodni filmu jest oczywiście cały czas aktualny, ale z pewnością już specjalnie nie szokuje. Nie zmienia to jednak faktu, że film McCarthy’ego to bardzo solidne kino publicystyczne.

niedziela, 17 stycznia 2016

Zjawa ****

Historia oparta na powieści Michaela Punke. Akcja toczy się w 1823 roku na terenach dziewiczych i niebezpiecznych Gór Skalistych. Hugh Glass (Leonardo Di Caprio) to traper, który zaciąga się do oddziału kompanii. Po jednej z wędrówek nasz bohater zostaje mocno poturbowany przez niedźwiedzia grizzly i zostawiony na pastwę losu przez swoich dwóch towarzyszy - Johna Fitzgeralda (Tom Hardy) oraz Jima Bridgera (Will Poulter). Glass poprzysięga zemstę.

O Glassie wiemy niewiele. Sam bohater jest tajemniczy i skryty. Wiemy tylko, że był związany z Indianką, z którą ma syna Hawka i która została zamordowana przez amerykańskiego oficera. Jego syn towarzyszy mu w wyprawie i widać, że jest mocno związany z ojcem.

Najważniejsza w filmie jest zemsta. To ona determinuje Glassa. I w momencie, kiedy zostaje on zostawiony przez towarzyszy, to właśnie zemsta dodaje bohaterowi sił, wręcz się nią żywi i dzięki niej jest w stanie przetrwać najgorsze chwile.

Jeśli Di Caprio w końcu nie dostanie Oskara, to nie wiem już jak daleko będzie musiał się posunąć w następnych filmach, aby otrzymać tą statuetkę. Rola w "Zjawie" nie jest jego najwybitniejszą, bo też sam film nie jest arcydziełem, ale fizyczne poświęcenie dla roli robi wrażenie. Jego kreacja to całkowite przeciwieństwo nadmiernego efekciarstwa w grze i wyglądu Jordana Belforta w "Wilku z Wall Street". Tutaj Di Caprio ma blizny, jest zarośnięty i wygląda jak prawdziwy traper. Jego bohater jest wyciszony i nie wypowiada za wielu kwestii (te najambitniejsze są wyrażane w narzeczu Indian). Jednak mimiką twarzy i ciałem dobrze oddał emocje, które pozwalają uwierzyć widzowi w jego cierpienie, nie tylko fizyczne. Na pewno potrafił przykuć uwagę swoją oszczędną, ale sugestywną grą. Równie dobry jest Hardy, grający chyba najbardziej obleśnego typa, jakiego się dało. Gdyby przyznawać aktorom oskary za głos, to podejrzewam, że Hardy miałby już kilka statuetek na swoim koncie. Bardzo dobrze spisuje się też drugi plan, z Domhnallem Gleesonem oraz Willem Poulterem na czele.

Co jest atutem "Zjawy" oprócz gry aktorskiej? Niewątpliwie znakomite zdjęcia (czyżby trzeci Oskar z rzędu dla Emmanuela Lubezkiego?) i sposób kadrowania świetnie oddają ponury, dziki klimat Gór Skalistych i zarazem tworzą nastrój pewnego rodzaju mistycyzmu oraz bajkowości (czasami miałem wrażenie jakbym oglądał kolejną część "Władcy Pierścienia"). Jeśli do tego dodamy bardzo realistycznie nakręconą walkę z niedźwiedziem, to pod względem technicznym film jest naprawdę piękny. Inarritu, po "Birdmanie", kolejny raz udowadnia, że potrafi chyba najlepiej na świecie dopieścić każdy detal, niuans, który daje poczucie, że ogląda się coś wielkiego.

Niestety najsłabszy w filmie jest scenariusz. Jak sobie przypomnę genialną, wielowątkową fabułę w "Amores Perros" to żałuję, że Meksykanin od tego czasu nie stworzył nic na miarę tamtego arcydzieła. Tutaj z pewnością był nieco ograniczony przez książkę Punke, bo zemsta głównego bohatera to historia w kinie wałkowana w wielu filmach. I Inarritu razem z Markiem L Smithem nie wykraczają pod względem fabularnym poza ramy zwykłej banalności. "Zjawa" momentami nuży, a niektóre sny na jawie Glassa i pojawianie się w nich jego żony jako zjawy niepotrzebnie wydłużają i tak już długi (2h i 36 minut) film.

Myślę, że "Zjawa" ma olbrzymie szanse na zdobycie oskarów w kategoriach technicznych i aktorskich. Natomiast ciężko mi sobie wyobrazić, aby ten film został uznany za najlepszy, bo do tego miana trochę mu jednak zabrakło.



czwartek, 14 stycznia 2016

Dziewczyna warta grzechu **

Znacie to wrażenie, kiedy po męczącym dniu zasiadacie w fotelu kinowym albo na domowej kanapie i włączacie film, aby odetchnąć i rozerwać się, a po piętnastu minutach zastanawiacie się czy wyjść z kina/wyłączyć telewizor? Ja znam aż za dobrze i doświadczyłam go ponownie decydując się na obejrzenie "Dziewczyny wartej grzechu".

Arnold (Owen Wilson), bogaty reżyser prowadzi nietypową działalność filantropijną. Mianowicie daje szanse prostytutkom na nowe życie, udzielając im finansowego wsparcia. W zamian chce tylko, aby porzuciły swój dotychczasowy zawód. Jedną z nich jest Izzy (Imogen Poots), dzięki opowieści której poznajemy bliżej Arnolda i jego "przygody". Isabella, sprawia wrażenie osoby nie mającej problemu z profesją, jaką wykonuje - nie uważa się, za kobietę lekkich obyczajów, a wręcz za przynoszącą natchnienie muzę. W głębi duszy jednak aspiruje "wyżej", pragnie być aktorką i domyślamy się, że jej się udało, gdyż ramy scenariusza filmu tworzy wywiad, jaki Isabella udziela dziennikarce. Forma wywiadu ma chyba zaciekawić widza oczekującego co wydarzy się dalej, jest jednak potwornie nudna.

W nagrodę za wytrzymanie pierwszych "piętnastu minut" do filmu wplątani zostają bohaterowie, kolejno w jakiś sposób związani z Arnoldem lub Isabellą. Poznajemy też sztukę, którą reżyseruje Arnold i o rolę, w której ubiegać się będzie Izzy. Jak się okazuje, paradoksalnie treść sztuki okazuje się ściśle bliska z faktycznym życiem bohaterów filmu. Powstaje z tego istny kogel-mogel, który chyba w zamyśle autorów filmu miał być zabawnym humorem sytuacyjnym, jednak według mnie śmieszne sceny, zachowania czy sploty wydarzeń można wymienić na palcach jednej ręki. Ziewając coraz częściej i głośniej, oglądam dalej, jednak nie opuszcza mnie pytanie po co...

Największym atutem filmu jest ciekawa postać Owena Wilsona, jednak jego gra aktorska nie porywa. Mam wrażenie, że to ta sama osoba, która przenosiła się w czasie w Paryżu Woodego Allena. W postaci Isabelli najciekawsza jest... uroda Imogen Poots. Natomiast próba naśladowania przez nią akcentu charakterystycznego dla Europy Wschodniej jest koszmarna dla ucha (zwłaszcza dla kogoś kto ten akcent zna). Pozostałe postaci w filmie raczej niczym się nie wyróżniają i ciężko zapamiętać coś ciekawego na ich temat lub odnieść się do jakości ich wystąpienia.

Przy słabej fabule, całkiem ciekawym zabiegiem scenarzysty są wszechobecne cytaty z perełek filmowych, jak choćby wspominane w filmie kilkukrotnie "Śniadanie u Tiffanego". Myślę, że gra słów i filmowe odwołania spodobają się wprawionym znawcom kina. Krytyk w kapciach przyznaje się jednak bez bicia, że wychwycił tylko nieliczne.

Macie ochotę na nudne 93 minuty? Obejrzyjcie "Dziewczynę wartą grzechu".

niedziela, 10 stycznia 2016

Marsjanin ***

Mark Watney (Matt Damon) to członek sześcioosobowej załogi marsjańskiej misji Ares 3. W trakcie badań na obcej planecie dochodzi do wypadku, w wyniku którego Watney zostaje uderzony i odrzucony przez lecące metalowe szczątki anteny. Po krótkich i nieudanych poszukiwaniach Marka reszta załogi z powodu szalejącej burzy podejmuje decyzje o opuszczeniu Marsa. Tymczasem Mark odzyskuje przytomność. Ponieważ ma niewielkie zapasy żywności i stracił łączność z dowództwem, to jego szanse przeżycia na obcej planecie wydają się być znikome.

Ostatnie lata to wysyp amerykańskich produkcji związanych z tematyką podboju kosmosu przez dzielnych Amerykanów. Można się było spodziewać, że jeżeli za kolejny film o "podniebnych przygodach" kosmonautów weźmie się spec od filmów sci-fi - Ridley Scott, to zobaczymy solidny, nieco mroczny, futurystyczny obraz, który zapadnie w pamięci. Tymczasem "Marsjanin" to chyba najbardziej pogodny film w biografii Scotta i w gruncie rzeczy aż trudno uwierzyć, że jest on twórcą tego dzieła a nie np. Robert Zemeckis. Moje nawiązanie do Zemeckisa nie jest przypadkowe, bo oglądając "Marsjanina" miałem wrażenie, że oglądam coś na wzór "Cast Away", tyle że w bardziej humorystycznej wersji. Oczywiście w "Marsjaninie" zamiast samotnego rozbitka z bezludnej wyspy mamy równie samotnego kosmonautę z wyludnionej obcej planety. Jednak schemat obu historii jest ten sam. Obaj bohaterowie muszą się szybko przystosować i zaadoptować do nowej rzeczywistości, obaj są pomysłowi, wreszcie obaj pomimo wielu przeciwności losu udowadniają, że nie ma takiej rzeczy, która by złamała człowieka.

Mark to skrzyżowanie Mac Gyvera i Jamesa Bonda. Z tym pierwszym łączą go zdolności do przetwarzania różnego rodzaju przedmiotów dla własnych potrzeb, tak aby wychodzić z trudnych sytuacji bez szwanku. Z drugim łączy go niezniszczalność - w trakcie oglądania filmu mamy pewność, że Mark da radę wyjść obronną ręką, nawet w najtrudniejszym momencie. Jedynie w przeciwieństwie do Bonda Watney nie musi używać broni ani pięści, ponieważ bohater, poza nieprzyjaznym Marsem, nie ma żadnego przeciwnika. Niestety brak realnego, fizycznego przeciwnika osłabia ładunek emocjonalny filmu.

Największy zarzut jaki mogę sformułować wobec "Marsjanina" to właśnie brak napięcia i dramaturgii, która powinna być związana z samą sytuacją, jaka spotkała bohatera. Jego historia jest przedstawiona w bardzo różowych barwach, od których to aż momentami mdli. Personel NASA pomimo pewnych różnic w kwestiach związanych z powołaniem misji ratunkowej dla Marka potrafi się zjednoczyć i wypracować wspólne stanowisko. Dawna załoga Watneya również decyduje się pomóc naszemu bohaterowi. W misję ratowania Marka włącza się nawet chiński rząd. A sam pobyt Watneya na Marsie, głównie dzięki jego pomysłowości, przypomina bardziej wakacje w trudnych warunkach atmosferycznych niż walkę o przetrwanie na obcej planecie. Cała rzeczywistość w filmie jest przedstawiona w bardzo uproszczony, cukierkowy sposób.

Film Scotta ma jednak swoje zalety. Z pewnością jego siłą jest główny bohater i jego barwne monologi - co chociażby odróżnia "Marsjanina" od infantylnych postaci i dialogów w "Grawitacji". Tutaj można się wręcz pośmiać z ironicznych tekstów Watneya, który nie traci pogody ducha w swoim niezwykle ciężkim położeniu. Bardzo dużo ciepła swojej postaci dał na pewno Damon, który nadaje się do ról "facetów z sąsiedztwa", czyli sympatycznych i normalnych gości, z którymi można się utożsamiać i im kibicować. Pod względem wizualnym i technicznym film ogląda się bardzo przyjemnie i - co postrzegam jako jego atut - nie ma w nim nadmiaru efekciarstwa.

"Marsjanin" w Stanach zebrał bardzo pozytywne opinie, bo jest dobrze zrealizowany, zagrany i odnosi się do życia na innej planecie, co zawsze wzbudza zainteresowanie. Dla mnie to jednak kolejna hollywoodzka historia o dzielnym kosmonaucie, która niesie ze sobą niezbyt wysoką temperaturę i w gruncie rzeczy - poza humorem - nie wnosi nic nowego do kina sci-fi.